Uzdrowisko, które nie przyjmowało chorych

Opublikowano:
6.29.2021

Teraz leczy i wygląda nawet lepiej niż przed wiekiem.

Pensjonat Abrama Gurewicza w Otwocku był letnią metą warszawskiej society początku XX wieku. W większości żydowskiej, bo starszymi braćmi w wierze byli i właściciel przybytku i zdecydowana większość otwocczan. Pierwsi przybyli tu zauroczeni łachami piaszczystych plaż zakoli krystalicznego Świdra i wonią sosnowej żywicy. W drugiej fali napłynęli Litwacy, uciekający przed pogromami w zachodniej guberni Rosji, bo nadświdrzańskich lasów nie dotyczył zakaz nabywania nieruchomości i osiedlania się Żydów. Pierwsi, zamożni, zasymilowani wybrali tereny po zachodniej stronie dworca, następni rozstawili swoje chatynki wokół bazaru na drugiej mańce.

Ilustracja Androlliego do Konrada Wallenroda, 1892 © Muzeum Narodowe w Warszawie

Odkryli to miejsce dzięki carowi, bo kazał kolej dociągnąć do Otwocka, ale i dzięki Michałowi Elwiro Andriolliemu, który postanowił się tą koleją przejechać. Syn włoskiego rzeźbiarza, więziony przez cara za udział w Powstaniu Styczniowym ucieka na Zachód, gdzie utrzymuje się z rysowania. Za próbę powrotu do Polski trafia na Sybir, gdzie maluje cerkwie, kreśli pejzaże. Kiedy z łaski cara wraca do Warszawy, jest wziętym ilustratorem. Zdobi obrazkami największe dzieła literatury, w tym Pana Tadeusza.

Kiedy widzi nadświdrzańskie lasy z okien pociągu, zachwyca się i kupuje 12 morgów. Jego biografowie twierdzą, że wydaje na to całe honorarium, 18 tysięcy rubli otrzymane za zilustrowanie polskiej odpowiedzi na bajronowskie smędzenie – „Maryi” Antoniego Malczewskiego.

Oprócz domku dla siebie stawia jeszcze kilkanaście na wynajem. Obieżyświat, kształcony w akademiach od Moskwy po Rzym, projektuje sam: lekkie, tanie, drewniane, coś pomiędzy tym co widział na wycieczkach w szwajcarskich Alpach i na syberyjskiej zsyłce. Przesadnie zdobione, z wieżyczkami i ażurowymi werandami jak z bajki. Gdzie indziej wyglądałyby kiczowato, ale na tle surowego, piaszczysto-sosnowego pejzażu pasowały jak ulał. Dlatego wszyscy wokół kopiowali pomysł Andriolliego. Ten mieszczański styl dekoracyjny Konstanty Ildefons Gałczyński ochrzcił świdermajerem. Prawda, że ładnie?

Odnowione werandy pensjonatu Gurewicza © Mirai Clinic / Nowy Gurewicz

Abram Gurewicz chciał właśnie taką willę, ale na wszelki wypadek zamówił okazalszą. Postawił ją na pół hektarze lasu zaraz przy torach. Kiedy zjeżdża do niej z rodziną latem 1906 roku, miejscowi mówią o niej Willa Gurewiczanka. Abram nie może nie widzieć, ile da się wycisnąć z „latowników”. Szybko rozbudowuje dom o kolejne skrzydła, zmieniając go najpierw w pensjonat, potem w sanatorium, wreszcie w znane w stolicy Uzdrowisko A. Górewicz (jednocześnie zmieniając pisownię nazwiska). Bo Abramowi wychodzi w rachunkach, że pacjenci są lepsi od letników. Szeroko otwiera bramy, niech płynąca z dworca fala kuracjuszy wyraźnie zobaczy piętrowe, gęsto zdobione werandy, świadczące o prestiżu jego przybytku.

Werandy doklejane gęsto do nadświdrzańskich chat są dowodem, że te domy służyły do „latowania”. To tu rozsiadało się towarzystwo od rana i gawędziło leniwie popijając soczek, kawusię, winko, żeby zaraz się zdrzemnąć z brodą wypiętą do słońca.

Oszklone werandy Gurewicza

„Uroczy las sosnowy, położenie w ogóle płaskie, niekiedy faliste, suche, grunt piaszczysty, woda do picia wyborowa, o jakiej Warszawa nawet marzyć nie może, kąpiele w Świdrze, rzeczce niewielkiej, snującej się jak srebrna wstążka wśród balsamicznego lasu” donosił Kurier Warszawski w lipcu 1887 roku. Okazało się, że mikroklimat doliny Świdra sprzyja leczeniu płuc. W1890 roku otworzył się tu zakład dla gruźlików i pierwsze sanatorium. Zaraz potem Otwock uzyskał status ośrodka leczniczego, potem stacji klimatycznej, a w 1923 roku – uzdrowiska.

Pensjonat na pocztówce reklamowej

Sanatoria i wille rosły jak grzyby w pobliskich lasach, bo kuracjuszy i letników wciąż przybywało. Miała huk roboty armia cieśli i snycerzy, budująca świdermajery wzdłuż linii z Wawra do Otwocka. Całe drewniane oparte na podmurówce miały kształt stodół, choć zupełnie ich nie przypominały. To przez zdobne gzymsy, okiennice, czasem wystające ponad kalenicę wieżyczki, ale najbardziej przez werandy. Lesława Ciach poświęciła im pracę, opisała i przerysował każdą koronkę tarasu pensjonatu Gurewicza. Doszukała się w nich aniołów, wisiorów i motywów esowych. O kolumnach wspierających dwupiętrową werandę pisze: „Ciekawe jest [...]nawiązanie w dekoracji do murowanych filarów – czworoboczna drewniana obudowa konstrukcyjnych słupów imituje klasyczny podział na bazę, trzon (z imitacją żłobkowania) i głowicę, które dźwigają łuki arkad.”

Tak mógł wyglądać pensjonat na początku XX wieku © Mirai Clinic / Nowy Gurewicz

Nie pożałował Abram grosza i opłaciło się, ale to nie on spił śmietankę. Wyrychtował pensjonat jak z żurnala mód i zmarł w następnym roku. Interesem pokierował syn Szymon, bystry chłopak, otwocki radny, a w chwili likwidacji getta –przewodniczący Judenratu. W folderze z lat 30. chwali się nowinkami w pensjonacie: system korytarzowy, kanalizacja, w każdym pokoju bieżąca woda, kąpiele, oświetlenie elektryczne, wielka sala jadalna, obszerna czytelnia, bawialnia, salonik, olbrzymia sala koncertowa. Na koniec zostawia największy atuty budynku: otoczony leżalniami, werandami oszklonemi, trzema otwartymi tarasami oraz duży taras słoneczny pod lasem, połączenie telefoniczne. Z panneau malowanymi przez artystów i meblami kupionymi z paryskiej wystawy światowej drewniana szopka Gurewicza przeistacza się w luksusowy hotel.

Wnętrze pensjonatu w drugiej połowie lat 30. ©fotopolska.eu

Szymon lojalnie ostrzega w ulotkach, że nie przyjmuje chorych na płuca, a tym bardziej obłożnie chorych. Nie chce narażać stałych gości na widok zanoszących się od kaszlu ludzkich szkieletów obleczonych celuloidową skórą. Nic z tych rzeczy, to jest uzdrowisko dla zdrowych, którzy pragną być zdrowsi.

80 pensjonariuszom za opiekę lekarską wystarcza jeden dietetyk i pięciu kucharzy. Lekarz zaleca dobrze zjeść w miejscowej restauracji, potem pospacerować w ogrodzie w stylu angielskim, pośród sosen i egotycznych bananowców, alejkami obsadzonymi swojskimi bzem i liliami, dotrzeć do fontanny, a potem wrócić, umościć się na leżaku, chłonąć zachodzące słońce i woń kwiatów zwisających z werand i balkonów.

Dokładnie to samo zalecali niemieccy lekarze rannym żołnierzom, gdy pensjonat stał się szpitalem wojskowym w 1941 roku, po wojnie – szpitalem NKWD, a potem lotniczym. Te same zasady wpajano uczennicom liceum medycznego, które było tu najdłużej. Ito samo słyszą pacjenci Nowego Gurewicza, kliniki ortopedycznej i estetycznej w odrestaurowanym świdermajerze. Jeśli nowy właściciel zajmie się pacjentami tak dobrze jak odnową pensjonatu, można mu ufać.

Projekt Nowego Gurewicza © Grupa 5 Architekci

Dealer Toyoty siedem lat przywracał wygląd perle świdermajerów. Firma podjęła się renowacji największego drewnianego budynku w Polsce, będącego w bardzo złym stanie. Każdy z kolejnych gospodarzy przerabiał pensjonat po swojemu, murował ściany, odlewał stropy więc do naszych czasów dotrwał daleki od oryginału. Lesława Ciach opisuje stan jego werand na rok przed zakupem nowego właściciela: drewno przegnite, otwory wentylacyjne pozatykane styropianem, brak wytoczonych z drewna wazonów na balustradach, a wszystko pociągnięte łuszczącą się zieloną olejnicą. Dziś wykonawca chwali się, że odtworzył je w stu procentach.

Klinika gotowa do przyjęcia pacjentów ©Garvest

Właściciel rozebrał budynek, odlał go z betonu, obłożył tym co zostało i uzupełnił braki. Wybrał bardzo żmudny i kosztowny, więc chyba wierny sposób odtworzenia zabytku, ale konserwatorowi i tak się nie podobało. Po latach zgodził się na właśnie taki projekt Grupy 5 Architekci. Gurewicz został odnowiony tak efektownie, że jeszcze nieukończony stał się gwiazdą youtuba. Zagrał w pięknej i długiej reklamie biżuterii.

Dziś Andriolli, który odkrył ten zakątek, ma tu swoją ulicę z paroma świdermajerami. Gurewicz ma odnowiony pensjonat, błyszczący nawet bardziej niż sto lat temu i wreszcie przyjmuje chorych. Ale Otwock zmienił się tak, że nie jest już atrakcją dla kuracjuszy. Barwna drewniana zabudowa płowieje, obraca się w próchno, a czasem w popiół. Zaraz po wojnie pomiędzy willami zaczęły powstawać bloki, które miały tę rozedrganą tkankę ustandaryzować. I zaczęło się równać. W dół.

Jakkolwiek piękna nie byłaby historia Otwocka smog wisi nad miastem jak miecz Damoklesa. Niecka, sto lat temu wypełniona tlenem przesiąkniętym sosnową żywicą, teraz jest zawiesiną dwutlenku węgla. Elitarny charakter Otwock zatracił jakoś tak we wojnie. Miasto zaczęło się rozłazić w szwach jak bajzel Górewicza. Może jeszcze szpital dla niemieckich lotników trzymał fason, potem budynek już tylko tlał i kruszał. Kiedy zniknęli właściciele, stał się niczyj. Przechodził z rąk do rąk jak niewolnik, którego się eksploatuje do granic. Aż znalazł się dobrodziej, który dał mu nowe życie, tyle że w zupełnie innym świecie. Niewiele zostało dziś świdermajerów w Otwocku, a większość w opłakanym stanie. Jak całe miasto. Jakby bóg o nim zapomniał. Wyleciał mu Otwock z głowy krótko przed likwidacją getta i nigdy nie wrócił.

– Latem do Otwocka i okolicznych wsi przyjeżdżały tysiące rodzin – wspomina międzywojnie Izaak Singer. – Trudno sobie wyobrazić, że nie ma już Żydów. Pozostał tylko piasek, na którym zbudowaliśmy…



„Wycieczka do Świdra”, Konstanty Ildefons Gałczyński

Jest willowa miejscowość,
nazywa się groźnie Świder,
rzeczka tej samej nazwy
lśni za willami w tyle,

tutaj nocą sierpniową,
gdy pod gwiazdami idę,
spadają niektóre gwiazdy,
ale nie na te wille,

spadają bez eksplozji
na biedną głowę moją,
a wille w stylu groźnym
jak stały, tak stoją –

dzień i noc; i znów nocą
nikły blask je oświetla;
cóż im “Concerto grosso”
Fryderyka Jerzego Haendla!

Te wille, jak wójt podaje,
są w stylu „świdermajer”.



Arrow icon

Poprzednie wpisy

© 2021 Garvest Sp. z o.o.
Projekt i realizacja: Uniforma
Garvest Sp. z o.o.
ul. Grodziska 8
60-363 Poznań