Niedawno wspominaliśmy na fb tego katalońskiego architekta z powodu doskonałych zdjęć zrobionych przez Andrésa Gallardo jego dawnej realizacji, która z domem własnym ma trochę wspólnego.
Czerowne Mury to kombinat mieszkaniowy w duchu konstruktywistycznym, zainstalowany na zboczu wzgórza, ustawiony twarzą do morza. Wyrzeźbiony w betonie schodami, tarasami i murkami. Stoi w maleńkim Calp na południowym wybrzeżu Hiszpanii, czyli tam gdzie przez wieki wpływy arabskie były najsilniejsze.
Domy zostały zamieszkane w 1973 roku. Natychmiast docenione przez środowisko architektoniczne, osiadły tak głęboko w sercach Hiszpanów, że dziś otoczone są wręcz kultem. Otwierając to osiedle Bofill twierdził, że wymyślił je dekadę wcześniej, jako student. Podobną ideę zastosował w domu, który buduje do dziś. Te pionowe nieregularne wieże, strzeliste jak w gotyku, wsparte gdzieniegdzie filarami lub przyporą, groźne jak czerwonocegłe berberyjskie fortece po drugiej stronie Morza Śródziemnego bardzo przypominają jego obecną siedzibę. Porównując je można odnieść wrażenie, że jako 24-latek położył podwaliny pod swoje opus magnum.
Równo 44 lata temu kupił starą cementownię i od tamtej pory przebudowuje ją na dom i biuro. Wciąż ma tam tyle do zrobienia, że można wątpić czy uda mu się dokończyć dzieła za życia. Cementowy zamek nie ma co prawda gargantuicznego rozmachu barcelońskiej Sagrady Familii, projektu najsłynniejszego Katalończyka, Antonio Gaudiego, ale Bofill grzebie przy cementowni dłużej niż Gaudi, który budował świątynię przez 43 lata aż do tragicznej śmierci. Zresztą do wciąż nieukończonej bazyliki Świętej Rodziny dołożyło się wielu, a Bofill na swoją uczciwie łoży sam.
Pomiędzy latami 70. a współczesnością Ricardo postawił kilka większych osiedli mieszkaniowych, wręcz miasteczek, które przyniosły mu sławę i pieniądze. Te postmodernistyczne wersale i kolosea, nawet jeśli były wymyślane z przymrużeniem oka, wedle dzisiejszych gustów zalatują kiczem. Dziś Bofill buduje niemniej eklektycznie, ale jest bardziej powściągliwy w – jakby to ocenił Peter Zumthor – „marnotrawieniu form”.
Kiedy rysował projekt przebudowy starej fabryki był trzydziestoparolatkiem o młodzieńczej sylwetce włoskiego szczypiora z burzą kruczych włosów na głowie. Dziś to prawie 80-letni mężczyzna, jednak czoło uniesione ma równie wysoko jak za młodu. Sprawia wrażenie autentycznie szczęśliwego człowieka, jakby wciąż spełniał swoje młodzieńcze marzenia.
Kiedy zobaczył niedaleko Barcelony stary zakład z czasów I wojny światowej, zachwycił się tym patchworkiem stylów i dobudowywanych przez lata warstw w szczerym brutalistycznym anturażu z domieszką surrealistycznego absurdu form i ich dysproporcji. Błyskawicznie narysował projekt i skołował kasę.
Pozbył się zbędnych ścian, skuł posadzki, wybrał tony gruzu, nawiózł ziemię i nasadził roślin. Także na dachach. Zadbał o zieleń na początku, a nie na koniec jak robi się zazwyczaj, bo wiedział, że budowa będzie trwała latami. Dzięki temu dziś wygląda przez okna obwiedzione pnączami i patrzy na palmowy las.
Bofill bardziej rzeźbi ten dom niż go buduje, raczej wycina, bo dokleja niewiele. Rozpoczął od ogarnięcia swojego mieszkania i pierwszego prowizorycznego biura. Wybił otwory okienne i drzwiowe w regularnych rytmach, tu wysokie powtarzalne nuty gotyckie, obok pojedyncze nutki orientu. I gra to ładnie. Dla niego na pewno – twierdzi, że odkąd tu tworzy ma celniejsze pomysły.
Sercem obiektu jest spektakularna La Catedral, hala fabryczna ogołocona z niektórych stropów i wielu ścian, ale niepozbawiona zwisających nad stołami stalowych silosów. W centrum dużej otwartej przestrzeni, wysokiej na 10 metrów stoi stół konferencyjny, wokół niego i na antresoli miejsca do kameralniejszych spotkań i podziwiania dorobku biura.
Pomieszczenie zalane jest światłem wpadającym przez szklane ściany i roślinami pchającymi się do środka. Surowy, lekko kruszący się beton na tle nowej drewnianej podłogi, skórzanych sof i foteli, krzeseł z drewna i stali, nabiera archaicznego etosu.
Studio mieści się w czterech sąsiednich wieżach. Jak już architekci wdrapią się do nich po krętych schodach, muszą czuć się jak arabskie księżniczki w skromnie, ale gustownie urządzonych okrągłych komnatach. W piwnicach zamiast lochów mieszczą się modelarnia i archiwum. Pokoje do pracy wyposażone są w eleganckie meble, tak jak w przypadku Katedry, zaprojektowane przez studio Bofilla.
Zieleń obrasta ściany z góry i z dołu, poniżej są idealnie koszone trawniki, na których posadzono eukaliptusy, palmy, drzewa oliwne, śliwy i mimozy. Pnącza porastające betonowe ściany nadają budynkom tajemniczy klimat romańskich ruin.
Rozpruta stara cementowania to oryginalny pomysł na wyjątkowe biuro. Ale mieszkać w sypiących się betonowych klocach? Przynajmniej na zdjęciach wydaje się, że to dużo bardziej ekscytujące.
Główny salon zajmuje dwa górne piętra starej fabryki. To hangar, po którym można jeździć rowerem. Światło wpada z czterech stron przez wielkie okna i jeszcze rozdyma tę przestrzeń. Na antresoli jest coś co wygląda jak luksusowa sala restauracyjna z pięknym widokiem przez te okna. Obok Ricardo umieścił całkiem małą, jak na standardy tego miejsca, sypialenkę.
Poniżej jest dużo mniejszy czerwony salonik z wielkim kominkiem i tradycyjnym marokańskim wykończeniem ścian. Na parterze architekt umieścił kuchnię i jadalnię.
Na razie Bofillowi udało się rewitalizować nieco ponad trzy tysiące metrów kwadratowych starej cementowni. To więcej niż połowa powierzchni użytkowej Czerwonych Murów, które zbudował w młodości. Tyle że na tamtym osiedlu mieszka 50 rodzin, a Fabrykę ma dla siebie, rodziny i współpracowników swojego biura architektonicznego.
Czy projektując La Muralla Roja jako student przez myśl mu przeszło, że jego siedzibą stanie się podobnie wielkie założenie? Chyba tak, musiał o tym marzyć już wtedy, skoro wciąż ma tyle młodzieńczego zapału, by bezustannie powiększać i upiększać swoje dzieło. By jak Antonio Gaudi, swoim jednym, najbardziej doniosłym projektem, stworzyć wciąż piszącą się biografię architekta.
Czy ktoś ma wątpliwość, którym projektem Ricardo Bofill zostanie zapamiętany?