Le Corbusier jest złym duchem książki „Eileen Gray. Dom pod słońcem”. Mimo że był tylko epizodem w życiu Gray, szwenda się po jej kartach jak fatum ciążące nad jej talentem. Historia rozpoczyna się jego śmiercią. Papież modernizmu ginie tuż obok domu, który przyniósł Eileen Gray krótką sławę i uznanie. Topi się w morzu, choć równie dobrze mógł w swoim jadzie i zazdrości.
Zosia Dzierżawska i Charlotte Malterre-Barthes w kilkunastu scenach powieści obrazkowej pięknie oddały kamienie milowe życia i główne idee projektowania irlandzkiej artystki oraz zawód jaki spotyka ją ze strony świata rządzonego przez zadufanych w sobie facetów. Pokazały poparty uporem talent i przebojowość, kwitnące mimo niesprzyjających warunków, które w końcu bledną wobec mizoginii patriarchalnie urządzonego świata początku XX wieku.
Osią książki jest pamiętnik beztroskiego lata 1933 roku dwojga kochanków we francuskim Roquebrune-Cap-Martin. Przeplatają go reminiscencje z dzieciństwa, młodości i początków kariery Eileen. Symboliczna jesień przynosi jej rozczarowanie, porzucenie i zawód spowodowany zbezczeszczeniem jej dzieła życia. Czy stworzyłaby coś większego, donioślejszego, bardziej rewolucyjnego? Możemy tylko zgadywać. Od tego momentu rysowała głównie do szuflady, a pod koniec życia starała się zniszczyć wszystkie projekty i notatki. Co ją tak ubodło?
Rzeczony dom stał w prowansalskiej części Lazurowego Wybrzeża, u stóp Alp, na przedmieściach Roquebrune-Cap-Martin, mieściny pomiędzy Saint-Tropez a Monako. Kiedy Gray kupiła działkę na zboczu tuż nad plażą, wokół nie było jeszcze żadnych domów. Nabyła ją pod wpływem kochanka Jeana Badoviciego, rumuńskiego architekta i krytyka, który nakłonił ją do zaprojektowania domu. Nie miała architektonicznego wykształcenia, przeczytała garść książek, kilka razy na budowę zabrała ją koleżanka, architektka Adrianna Górska, siostra Tamary Łempickiej.
Przez trzy lata budowy Eileen nie odstępowała robotników na krok, Bado bywał sporadycznie. Dla niej to był dom wyśniony, wymarzony, wystudiowany i wycyzelowany, dla niego – fanaberia zakochanej w nim, majętnej starszej pani. E-1027 to szyfr inicjałów Eileen i Bado, a wizualnie – biały prostopadłościan na planie otwartym, wsparty na słupach, z wstęgowymi oknami od morza, przetykanymi wertykalnymi nutami od wzgórza, niezależną od konstrukcji fasadą i płaskim, dostępnym dachem, czyli wypisz, wymaluj „Pięć punktów nowej architektury” sformułowanych chwilę wcześniej przez Le Corbusiera. Ale cała reszta była zaprzeczeniem idei Corbu. Gray uważała, że wymyślona przez niego „maszyna do mieszkania” to kompletna bzdura, że tak stawiane domy są odczłowieczone.
Widziany od strony zbocza jest skromny jak na modernizm przystało. Schodzi się do niego ścieżką, rozwidlającą się ku drzwiom wejściowym oraz na taras wychodzący w morze. Dom jest zamknięty od wzgórza, czyli potencjalnych sąsiadów, którzy zaraz mieli pojawić się w osobie Le Corbusiera, a od morza otwarty każdym porem betonu. Wtedy widok był bezkresny, dziś kadrują go nieco dwie sosny.
E-1027 był konsekwencją jej poszukiwań dizajnerskich. Brytyjski krytyk architektury Rowan Moore powiedział o nim, że „wyrasta z mebli”. Wymyśla wszystko co znajduje się w tym domu. O kilka białych ścian opiera większe meble, mniejszą większość projektuje w stylu biwakowym – lekkie, wielofunkcyjne, adaptowalne do zmiennych potrzeb, które potrafi przewidzieć. Pomocnik na kółkach pokrywa korkiem, by budzić Bado zapachem kawy, a nie brzdękiem porcelany. Wiesza lustra naprzeciw siebie, by mógł dojrzeć łysy placek nad potylicą. Półkę na jego kapelusze robi z celuloidu, żeby były widoczne, ale nie zakurzone. Przy fotelu stawia stolik boczny E-1027 ze szkła i stalowych rurek, regulowany w poziomie i pionie, żeby miał gdzie odstawić kieliszek wina czytając gazetę w fotelu Bibendum. Stawała na rzęsach, by było im jak w niebie, a ten bałkański ogier hasał w poszukiwaniu innych źródełek.
Choć na rysunkach w książce Eileen wygląda jak podlotek, w rzeczywistości miała nieco więcej wiosen. Dokładnie 51, kiedy skończyła dom w 1929 roku. Bado z wąsikiem jak paryski garçon był od niej o 15 lat młodszy.
Gray jakimś cudem wytrzymuje z nim jeszcze trzy lata, a potem wynosi się zostawiając zaprzańcowi dom. Upokorzona i zdradzona, rozpoczyna prace nad nowym Tempe à pailla na przedmieściach pobliskiej Mentony. To twórcze rozwinięcie E-1027, tyle że nie dla zakochanych, a dla samotnej i zapracowanej. Odchodzi w nim od planu otwartego Le Corbusiera i tworzy więcej oddzielnych przestrzeni. Nie zapomina o przestronnym tarasie i panoramicznych widokach z okien. Poprawia przepływ powietrza i dozowanie słońca przez dodanie okiennic i świetlików. Urządza go swoimi meblami i rzuca się w wir pracy. Pochłania ją teraz projektowanie mieszkań socjalnych. Nie powstają z powodu wybuchu II wojny światowej.
Co działo się w E-1027 po odejściu Gray? Badovici imprezował, zapraszał panienki i kolegów. Także Le Corbusiera, który miał obsesję na punkcie tego domu. Zachwycał się nim, składał oferty kupna, wreszcie nabył działkę obok i postawił na nim coś na kształt straganów, które zepsuły widok na E-1027 od strony morza. Do zazdrości, że Eileen stworzyła budynek totalny, doszła wściekłość, kiedy dała mu kosza.
Jak to się stało, że po jednej z imprez Corbu rozebrał się do naga i zaczął malować ściany, gospodarz nie pamięta. W pijackim pomroku papież modernizmu nabazgrał prowokacyjne malowidła à la Picasso, z kobietami w miłosnych uściskach. Tak wyobrażał sobie pewnie Gray i jej kochanki, ale dziennikarzom wyjaśnił, że chciał uduchowić tylko zimną przestrzeń. Nie spytali dlaczego zrobił to wbrew projektantce i bez zgodny właściciela, bo mistrzowi nie zadaje się takich pytań. A nie wygląda to na atawizm, kiedy pokonany i upokorzony samiec plugawi gniazdo przeciwnika?
Choć Eileen głośno protestowała, Corbu ani myślał usuwać freski. Nie tylko sprofanował dom, zakłócił jego delikatny urok, ale położył pierwszą warstwę, która na lata przykryła nazwisko Gray.
W latach 40. Le Corbusier w swoich pismach wielokrotnie wspominał o domu E-1027, zachwycał się jego formą, wystrojem, użytecznością. Nigdy jednak nie wymienił autorki. Przez lata budynek był przypisywany Badoviciemu, albo samemu Corbusierowi, tak jak większość oryginalnych mebli Gray. W rezultacie projektantka została zapomniana i pominięta w kanonie nowoczesnej architektury.
Kiedy przestała dostawać zlecenia architektoniczne zaczęła pisać wiersze, stworzyła scenografię do irlandzkiego eposu i powróciła do malarstwa.
Jak to się stało, że utalentowany samouk z Irlandii dwadzieścia lat wcześniej na ustach wszystkich, chwalony za świeżość, wrażliwość, intuicję, znika ze sceny po wykonaniu swojego opus magnum? Miała wystarczająco dużo uporu, by iść naprzód, ale była zbyt wrażliwa i dumna, by znosić kolejne upokorzenia.
Katherine Eileen Moray Smith była najmłodszym z pięciorga dzieci szkockiej arystokratki, która popełniła mezalians z anglo-irlandzkim malarzem landszaftów. Dzieciństwo spędzała pomiędzy rodzinnymi włościami we wschodniej Irlandii i kamienicą w Londynie. Mimo że ojciec porzucił rodzinę, by oddawać się swojej pasji w słonecznej Italii, miała z nim dobry kontakt. Zachęcał ją do malowania, zabierał na plenery do Włoch, Niemiec i Szwajcarii, przed śmiercią zdążył jeszcze nakłonić do studiów w londyńskiej Slade School of Fine Art.
Żeby ukoić żal po stracie papy matka zabrała ją w 1900 roku na Wystawę Światową do Paryża. 22-latka zadurzyła się w secesyjnej sztuce użytkowej i projektach mebli Charlesa Mackintosha. To prawdopodobnie wizyta w artystycznej stolicy świata pchnęła młodą Eileen do projektowania.
W ciągu kilku lat studiów w Paryżu i Londynie zajmowała się rzeźbą, tkała gobeliny i dywany, tworzyła rysunki i kolaże, eksperymentowała z fotografią. Jak na panienkę z dobrego domu przystało chodziła w kapeluszach przystrojonych kwiatowym wiechciem, skrywających upięte długie włosy, w bufiastych żakietach zapiętych pod szyję i ciemnych spódnicach ciągnących się po ziemi. Dopiero uznanie dla efektów jej działań artystycznych wciągnęło Eileen w paryską bohemę, która rozebrała ją z pensjonarskich fatałaszków i przyodziała w męskie stroje, jakie nosiły wyzwolone paryżanki lat 20.
Według biografki Jennifer Goff („Eileen Gray: Her Work and Her World”) na wystawę sztuki azjatyckiej w South Kensington Museum (dzisiejsze Muzeum Wiktorii i Alberta) trafiła przypadkiem w przerwie zajęć w Slade. Zachwyciła się japońskimi utensyliami pokrytymi żywicą sumaka lakowego, wykonanymi z niesamowitym kunsztem i pietyzmem. Ta mimochodem odwiedzona ekspozycja miała przemożny wpływ na jej karierę projektantki. Szybko odnalazła warsztat Deana Charlesa, zajmującego się renowacją przedmiotów z laki i rozpoczęła u niego termin. Przez siedem kolejnych lat, wzorem azjatyckich czeladników oddawała się nauce tego trudnego, uciążliwego i wymagającego, acz bardzo zmysłowego rzemiosła. Swojego drugiego mistrza laki, Japończyka Seizo Sugawarę spotkała w Paryżu. Zaprzyjaźnili się, otworzyli razem warsztat i prowadzili go wspólnie aż do 1930 roku.
Na paryski Salon des Artistes Décorateurs w 1913 roku weszła jak po czerwonym dywanie – jej parawan z laki Le Destin (Przeznaczenie ) i kilka paneli dekoracyjnych były sensacją, a ją okrzyknięto mistrzynią laki. Kiedy parawan kupił francuski dyktator mody Jacques Doucet, Gray wskoczyła na pędzącą karuzelę – stała się ulubienicą beau monde, wisienką paryskiej śmietanki towarzyskiej. Wsiąkła w lesbijski establishment, najdłużej prowadzała się ze słynną piosenkarką Damią, taką francuską Billie Holiday, jednak nie obnosiła się z tym oficjalnie.
Wojna przerwała ten karnawał. Gray i w nią się zaangażowała, a jakże, została kierowcą karetki. Jako jedna z pierwszych paryżan posiadała prawo jazdy, umiała też pilotować aeroplan. Większość wojny przeczekała jednak wraz z Sugawarą w Londynie. Wróciła do Paryża jeszcze przed końcem zwabiona telegramem. Miała urządzić wnętrza słynnej modystce Suzanne Talbot.
Wtedy rozkwitła na dobre. Zaprojektowała i wykonała wszystko: meble, lampy, dywany, dekoracyjne panele z laki, ręcznie tkane tkaniny. I to jak!
W tym wnętrzu widać przemianę jaka nastąpiła w Gray. Zrezygnowała z dekoracyjności właściwej stylowi art déco i opowiedziała się po stronie funkcjonalizmu. Czyli wybiła się z drewnianych biegunów fotela Dragon i spadła na stalowe rurki fotela Bibendum, inspirowane ludzikiem Michelin, kubistyczny parawan z obracanych kostek lakowych (Brick Screen) i sofę Pirogę, inspirowaną wrzecionowatą łodzią polinezyjską. A wszystko okraszone „dzikością” wedle obowiązującej mody: egzotyczne skóry i sztuka plemienna. Jednak najbardziej charakterystyczne w tym mieszkaniu, co uwydatni się później w projektowaniu mebli do E-1027, są małe funkcjonalne szczegóły: obrotowe szuflady pod zakrzywionym blatem, oświetlenie garderoby, ukryte schowki na buty, system luster w łazience.
Jej prace stawały się prostsze, industrialne, jak domy modernistów, którym zaczęła się uważniej przyglądać. Budziły podziw, uznanie, ale nikt nie chciał ich kupować. „Że co? Że wykonane przez arystokratkę, a w dodatku kobietę? Kto to widział?”
Za środki zarobione u królowej kapeluszy otworzyła własny salon przy modnej Rue du Faubourg Saint-Honoré. Ale nie pod własnym nazwiskiem. Ukryła się pod wypisanym na szyldzie męskim pseudonimem Jean Désert (to z miłości do afrykańskiej pustyni). Jej wyroby z laki, meble i dywany w geometryczne wzory kupowały sławy, m.in. pisarz James Joyce, poeta Ezra Pound i projektantka mody Elsa Schiaparelli. To wtedy zainteresowali się nią modernistyczni architekci Le Corbusier i Jean Badovici. Gdy ten pierwszy zaprosił ją do współpracy, odmówiła, drugiemu nie potrafiła. Jak to się dla niej skończyło już wiecie, zniknęła.
Z niebytu wyrwał ją dopiero w 1968 roku Joseph Rykwert, jeden z największych krytyków architektury, warszawiak z pochodzenia. Serią artykułów wpisał Gray w panteon twórców, którzy odcisnęli piętno na nowożytnych architekturze i dizajnie. Karuzela znów się rozpędziła, ale Eileen nie była już skora do zabawy, miała 90 lat. A właśnie wtedy jej twórczość zdobyła prawdziwe uznanie. Prace Gray zaczęły osiągać rekordowe ceny na aukcjach. Za parawan sprzedany kiedyś Doucetowi Yves Saint Laurent zapłacił 36 tysiące dolarów. (W 2009 roku, kiedy rozsprzedawał swoją kolekcję, krzesło Dragon poszło za 28 milionów.) A londyński sprzedawca dizajnu Zeev Aram odkrył, że jej meble były zaprojektowane jakby z myślą o wdrożeniu do masowej produkcji, dlatego zwrócił się do niej o prawa. „Uważasz, że warto to zrobić?” spytała skromnie.
Przez całą młodość walczyła o uznanie w zmaskulinizowanym środowisku twórców dizajnu. Choć wtedy nie musiała pracować, żyła z majątku pozostawionego jej przez matkę. A potrzeb nie miała wielkich, mawiała, że kocha tworzyć przedmioty, ale nie chce ich posiadać. W czasie drugiej wojny straciła cały majątek. Ale nie pasję tworzenia, zaszczepioną przez ojca. Pracowała do ostatniego dnia życia, już tylko dla siebie, dyskretnie, bez rozgłosu. Zrozumiała, że jeśli ośmielisz się być lepsza od facetów wyśmieją cię i upokorzą, jeśli udowodnisz, że jesteś lepsza – zniszczą. I właśnie o tym jest książka „Eileen Gray. Dom pod słońcem”. Tylko krócej i ładniej.
PS
Więcej zdjęć z willii E-1027 na stronie Manuela Bougoty.