Nie ma grama przesady w zdaniu, że odzyskanie przez Polskę niepodległości zdziesiątkowało potomków Goethego w Poznaniu. W 1918 roku na 170 tysięcy mieszkańców było ich 65 tys., w 1921 roku naliczono nieco ponad 9 tys., a po dekadzie 6,5 tys. Na ostatniej fali wyprzedają majątek spadkobiercy Franza Negendanka, architekta, mistrza murarskiego i ciesielskiego, który projektował m.in. monumentalne kamienice przy ulicy Bismarcka (Kantaka), budował Kaiser-Wilhelm-Bibliothek (Bibliotekę Uniwersytecką), synagogę na rogu Stawnej i Wronieckiej. Franz dużo postawił, dużo zarobił, dużo zostawił. Kiedy razem z żoną Martą zmarł w 1916 r,. liczne potomstwo odziedziczyło po nim fortunę. Zanim wyjechali z Poznania postanowili ją spieniężyć. A że było tego dużo, działkę z Zameczkiem sprzedali wiosną 1921 roku. Jej urok odczynili dopiero bracia Stempniewicz, którzy otworzyli w gospodzie fabrykę perfum.
Czy to była dobra inwestycja baumajstra Franza Negendanka? Dzieci na pewno sprzedały ją drożej niż ojciec kupił, ale tylko dlatego, że podniósł jej wartość nieruchomością. A nie po to chyba nabył karczmę na terenie hektarowego parku, żeby na jej skrawku przy Głogowskiej zbudować kamienicę. Na pewno liczył, że więcej zgarnie ze stołów zastawionych talerzami i kuflami w pięknym ogrodzie, który wtedy w Poznaniu był zjawiskiem. Przeliczył się. Kupił go jako niskodochodowy ogródek piwny i utrzymał ten sam model biznesowy do końca. A działka przy Parku Wilsona miała znacznie większy potencjał. Pokaże to za parę lat konkurencja, która założy podobny interes nieopodal.
Ale po kolei. Park zakłada Gottlob Hoffmann w 1866 roku, po sąsiedzku ze szkółką drzew hodowaną przez Towarzystwo Upiększania Miasta. Ma browar przy Świętym Marcinie, też z ogródkiem, ale dużo mniejszym, więc magazyn lodu buduje pod ziemią w głębi działki kupionej przy Głogowskiej, tuż przy szkółce drzew, dzisiejszym Parku Wilsona. Po co sadzi drzewa tak gęsto? Żeby zacienić lodownię? A może marzy, że za kilka lat wśród tych lip i grusz postawi knajpę? Co tam knajpę – pałac! Nazwie go Feldschloss, czyli Zamek Polny, bo tu wokół same pola. A potem to samo imię nada piwu i browarowi, który zechce zbudować z tyłu. Jak ktoś się nazywa Hoffmann to musi mieć wiarę i nadzieję.
Pierwsze marzenie, établissement Feldschloss, Hoffmann ziszcza w 1872 roku. Na piwnicach lodowni nadbudowuje piętrowy budynek. Park zaczyna już być godny pałacu, smukłe drzewa rzucają przyjemny cień, szpalerem prowadzą do bramy przy szosie na Wrocław, dzisiejszej Głogowskiej. Ale okolica wciąż jest wygwizdowem. Pola ciągną się wokół jak okiem sięgnąć. Nie ma niczego poza sąsiednią szkółką drzew i trzema cmentarzami na terenie dzisiejszych Międzynarodowych Targów Poznańskich. Nie ma jeszcze dworca, a więc i warsztatów i magazynów wokół niego. Przy Głogowskiej stoi kilka okazałych budynków i parę drewnianych chałup, ale za nimi łąki. Nazwa Zamek Polny pasuje jak ulał. Poznaniacy mówią o nim Zameczek. Może to zdrobnienie to drwina, bo renomę Feldschloss miał krótko, długo nie dało się na niej jechać.
Piętrowy pałac widziany z ulicy ledwie majaczy w koronach drzew, wyłania się dopiero w połowie podjazdu. Niższą dziesięcioosiową część przecina pozioma pięciolinia gzymsów. Trzyosiowe ryzality po bokach optycznie ciągną w górę. Wydają się smuklejsze przez boniowane ni to lizeny ni pilastry pomiędzy oknami, zwieńczone prostymi kapitelami, nad nimi wysokie attyki. Żeby nie było wątpliwości, że to dostojny obiekt, nad centralną częścią góruje naczółek zdradzający spadzisty dach ciągnący się 35 metrów. Starogermańska to była architektura, przepełniona tak wielką dumą jakby jej dziedzictwo sięgało conajmniej starożytności. Minie kilka dekad zanim ten kanon zapanuje w centrum Poznania. Dzielnica Cesarska zbudowana w innych stylach i gabarytach miała w sobie tej dumy jeszcze więcej. A po w 1918 nagle ją straciła, stając się ropiejącym wrzodem na ciele miasta, które od teraz miało polskiego gospodarza.
Wieś Święty Łazarz właśnie zmienia się w przedmieścia. Solidnie zbudowaną szosą wrocławską ruszą najpierw konne omnibusy, a pod koniec XIX tramwaje, którymi z Poznania, zamkniętego jeszcze miejskimi murami, wracają mieszkańcy porastających ulicę kamienic czynszowych. Część pasażerów wysiądzie na przystanku przy kutej bramie établissementu, jak z francuska nazywało się wtedy ogródki rozrywkowo-rekreacyjne zakładane za miastem. Dla nich, przybyłych z dusznej i cuchnącej, szarej od kurzu pustyni, to magiczna furtka do edenu ze świeżym powietrzem, przyrodą, naturalnymi, raczej miłymi zapachami, nienachalnym śpiewem ptaków i skoszoną trawą, po której można chodzić boso.
Upajają się poznaniacy tymi okolicznościami przyrody i piwem prosto z browaru, który rok po otwarciu Zameczku powstaje za jego plecami. Rozsiadają się na krzesłach w cieniu kolonady i niby spokój na twarzach, siorbią tego Feldschlossa, ale łypią, strzygą uszami, głowami kręcą. Raz w stronę pawilonu z raźnym walczykiem orkiestry garnizonowej, to na dowódców w zadymionej kręgielni, to na powab ich żon pląsających na parkiecie, to na śmiechy huśtających się za drzewami dzieci, to na talerz z ociekającą tłuszczem golonką, to na kufel piwa, to na historyzujący Zameczek, to na palące słońce w zenicie widziane przez dno kufla. Możemy zgadywać czy było im dobrze.
Ponad siły Gottloba Hoffmanna jest kolejne wyzwanie. Nie da rady sam zbudować browaru. Zaraża ideą Poznańskie Akcyjne Towarzystwo Browarowe, które wykupuje od niego cały interes, włącznie z nieruchomością przy Świętym Marcinie. Towarzystwo stawia browar we wskazanym przez Hoffmanna miejscu i mianuje go jego dyrektorem. Ale nie wierzy w établissement. Po pierwszym sezonie wyniki Zameczku są marne, wspólnicy nie chcą wyłożyć kasy na budowę wielkiej sali koncertowej. Hoffmann musi dokończyć ją za swoje. Ma przeczucie, wizję, chce zrealizować pomysł, który podpatrzył na przedmieściach Berlina, Hamburga czy Kolonii. Skoro tam taki model doskonale się sprawdza to dlaczego nie w Posen? Skąd mamy wiedzieć, kiedy on nie wiedział? Może berlińscy żołdacy i robotnicy są bardziej majętni, bez protestu płacą więcej za wyszynk karczmarzom? W Poznaniu biesiadna rozrywka zapełnia knajpę, ale nie kieszeń właściciela. Z proletariatu grubego sadła nie zbierzesz, przekonują się ajenci Zameczku, zmieniający się jak w kalejdoskopie. Żaden nie ma pomysłu jak z ogródka zdjąć piętno Hoffmanna wizjonera.
Spółka przeszarżowuje z inwestycjami, zadłuża się i musi poddać się licytacji. Browar kupuje Pomorski Bank Akcyjny w Koszalinie, bynajmniej nie po to, by warzyć piwo tylko, żeby odzyskać kasę. Zaś établissement Feldschloss wylicytowuje nasz uparty marzyciel Hoffmann. Bank po miesiącu odsprzedaje interes dyrektorowi szczecińskiego browaru Elysium, który ledwie zdąży zmienić nazwę na Browar Czeski i zabrać się do produkcji piwa nową metodą, kiedy interes znów wraca pod skrzydła koszalińskiego banku, tym razem na dłużej. Ten zmienia nazwę na Nowy Browar Poznańsko-Bawarski i pompuje weń pieniądze, rozbudowuje i modernizuje.
Nowy Browar jest w końcu XIX wieku największym producentem piwa w Prowincji Poznańskiej. Przez chwilę produkuje więcej niż browar braci Huggerów, którzy stawiają właśnie swój trzeci zakład przy ulicy Półwiejskiej. Browar przy Śniadeckich warzy metodą bawarską bursztynowego lagera, po monachijsku – Monopol, Zamkowe na sposób kulmbaski. Ówcześni koneserzy przyznają, że cuda to nie są, ale nie odstają od poznańskiej średniej.
Kolejni ajenci Zameczku dorzucają atrakcji, poprawiają menu, ale piwo muszą lać to samo zza ściany. Czy nie mają mają serca do tego ogródka, czy nie dają rady, niezależnie czy to doświadczeni fachowcy czy energiczne żółtodzioby, odchodzą po roku, dwóch. Próbują ratować się organizacją imprez okolicznościowych. Co niedziela o 17:00 zapraszają na „wieczorki tańcujące”, w inne dni wynajmują lokal na przedstawienia teatrów amatorskich, spotkania towarzystwa przemysłowców, cechów drukarzy, ślusarzy. Głównie niemieckich, bo taki jest wtedy zwyczaj, że Niemcy w grupie bawią się u Niemca. Ale zdarzają się wyjątki, Polacy organizują tu spotkania gniazd Sokoła, gdy u polskich karczmarzy już zajęte. Knajpa użycza też swoich sal na nabożeństwa ewangelików, kiedy nie mają jeszcze na Łazarzu własnej świątyni.
Mało? W 1890 roku jeden z budynków w ogrodzie miasto wynajmuje od Gottleba na ochronkę dla małych dzieci, a później żłobek. Może żeby nie dochodziło do sytuacji jaką relacjonuje Wielkopolanin z 22 marca 1890 roku. Na Św. Łazażu przy restauracyi „Feldschloss” znaleziono w niezamkniętym chlewiku ciało nowonarodzonego dziecka. Matki zbrodniarki dotąd nie odkryto.
Czy nie wygląda to na krzyk rozpaczy? Jeszcze niedawno najwspanialszy établissement w mieście rozmienia się na drobne. Zamiast wyśnioną przez Hoffmanna wytworną restauracją Zameczek staje się świetlicą miejską. Hoffmann traci nadzieję i sprzedaje ogród budowniczemu Franzowi Negendankowi. Ten zaraz ogarnia, że w Poznaniu mieszka więcej polskich szeregowców, robotników i służących niż niemieckich, a to przecież potencjalni klienci. Trzeba zatrudnić polskiego menedżera, do którego się zlecą. W połowie lat 90. XIX wieku z głośnym przytupem wpada na scenę Bruno Fiereck, który w książce adresowej pisze się Firek.
Pierwszorzędny ogród restauracyjny 5 minut od centralnego dworca, poleca swój wielki cienisty ogród oraz kolonadę, kręgielnię, pięknie udekorowaną salę z sceną i przytem jeszcze 2 wielkie osobne pokoje Szanownej Publiczności do łaskawego uwzględnienia. Doskonałe piwa składowe, pilzneńskie z tutejszego Nowego Browaru oraz najlepsze grodziskie i kulmbachskie piwa i wina. Ciepłe potrawy o każdej porze dnia. Usługa skora i rzetelna. Kręgielnia odnowiona kompletnie jest do wydzierżawienia na kilka dni w tygodniu.
Firek zaczyna się reklamować, bo w 1896 roku kilkaset metrów dalej otwiera się konkurencyjny établissement Wilhelmshöhe, czyli Wzgórze Wilhelma, przez Polaków nazywane Wzgórzem św. Łazarza lub Psią Górką. Jest tak samo porośnięty gęstą zielenią, ale cztery razy większy od ogródka przy Głogowskiej, może pomieścić dziesięć razy więcej gości. Ma podobne atrakcje tylko w lepszym guście. Na scenie teatralnej Wilhelmshöhe wystawia się rewie, w Zameczku co najwyżej kuplety. Tam orkiestra zagra i walca, i suitę, tu pomiędzy marszami rżnie polki do tańca. Dlatego tam poszło lepsze towarzystwo, pokazać się w restauracji, albo ukryć w altanie, zamówić lepsze jedzenie, lepiej podane i zjeść je w lepszym towarzystwie. Godzą się płacić więcej, bo w cenie jest przepustka do świata średniej klasy.
Bruno Firek nie przyciągnął Polaków, tracąc część niemieckiej klienteli. Wdowa po nim zakłada elektryczność przez co lepiej widać, że sale świecą pustkami. Knajpę ma uratować gość, który szefował u konkurencji na Psiej Górce. Bolesław Świderski zapowiada się dwa miesiące przed przejęciem interesu. Szanownym Towarzystwom donoszę uprzejmie, iż z dniem 1-go stycznia 1912 obejmuję ogród i salę na Zameczku (Feldschloss), św. Łazarz, ul.Głogowska 54 i proszę o łaskawe wczesne zamówienia na zabawy zimowe i latowe. Z wysokiem szacunkiem B. Świderski.
Świderski jak nikt czuje czego trzeba prostym ludziom, potrafi wyjść im naprzeciw. W 1912 roku naciąga właściciela-budowlańca na postawienie osobliwej wizytówki ogrodu tuż przy bramie wejściowej. Drewniany bufet letni ma czerwony daszek wygięty fantazyjnie jak chińska pagoda, nad który wystaje cebulasta wieżyczka. Nazywa się równie finezyjnie – Feldschloss-Stehbierhalle, co znaczy, że pije się tam na stojąco.
Świderski wyciąga Zameczek na powierzchnię, zarządza nim najdłużej, ale dzieciom Negendanka nie zadrży ręka, żeby sprzedać budę bez mrugnięcia oka. Jakby przeczuwały, że nabywcy, bracia Stempniewicz z tej lichej karczmy zrobią największą w Polsce fabrykę perfum.
Artykuł jest fragmentem większej publikacji o historii Łazarza, która ukaże się drukiem.