To co uderza wchodząc do ogromnego holu Museum Voorlinden to jasność. Wypełnia wysoką przestrzeń niemal całego budynku. To rzadkość w galeriach. Ostatnio sale wystawowe są ciemne lub wyciemnione, a prace oświetlane punktowo. Tu ma się wrażenie jakby oglądało się sztukę na zewnątrz, nie w budynku.
Galeria powstała dla największej prywatnej kolekcji sztuki współczesnej w Holandii, należącej do przemysłowca Joopa van Caldenborgh. W jego zbiorach nie ma tandety, są najgłośniejsze nazwiska, jak Anselm Kiefer, Louise Bourgeois, Damien Hirst czy Yayoi Kusama.
Kolekcjowanie sztuki to przypadłość bogatych przemysłowców i biznesmenów, a wcześniej królów, szlachty i kupców. Choć na liście holenderskich zbieraczy sztuki są też malarze. Najsłynniejszy z nich, Jan Veermer, ten od Dziewczyny z perłą, sam malował niewiele – 34 obrazy w tym 21 sygnowanych, ale nieźle żył z obracania dziełami swoich kumpli po fachu.
Tylko nieliczni niderlandzcy kolekcjonerzy pozostawili po sobie galerie. Kilku upamiętniono w nazwach instytucji utworzonych z ich zbiorów, jak np. dwóch rotterdamczyków: XVIII-wiecznego kolekcjonera i sto lat młodszego biznesmena, którzy podarowali dzieła pokazywane dziś w najsłynniejszym w mieście Museum Boijmans Van Beuningen.
Takich, którzy pomniki zbudowali za życia można policzyć na palcach. W osiemnastym wieku powstała William V Gallery w Hadze, ufundowana przez księcia Oranii oraz Teylers Museum, zbudowane przez haarlemskiego kupca. W dwudziestym wieku – Van Abbemuseum postawione w Eindhoven przez handlarza tytoniem i Kröller-Müller Museum w Otterlo, o którym za chwilę. I rzeczone Museum Voorlinden, zbudowane w 2016 roku przez kolekcjonera, który jako jedyny nie umieścił w nazwie swojego nazwiska.
Voorlinden to 40 hektarowa posiadłość pomiędzy lasem, nadmorskimi wydmami, a małym, cichym Wassenaar, wypełnionym rezydencjami. Od wieków budowali się tu majętni mieszkańcy pobliskiej Hagi, a gdy dociągnięto kolej – także niedalekiego Rotterdamu. Joop van Caldenborgh od lat mieszka w Clingenbosch, sąsiedniej 25-hektarowej posiadłości, w której ogrodzie trzydzieści lat temu urządził park rzeźb i udostępnił zwiedzającym. Kupił graniczące z nim Voorlinden w 2011 roku, równo sto lat po tym jak Helena Kröller-Müller nabyła posiadłość nieopodal. Mieli ten sam cel – zbudować galerie dla swoich kolekcji. Helena po kilku miesiącach miała model 1:1 projektu młodziutkiego Ludwiga van den Rohe, ale zrezygnowała. Po wielu latach i problemach zbudowała muzeum w innej części kraju. Joopowi van Caldenborgh udaje się za pierwszym razem. Stawia świątynię, w której pobrzmiewają nuty projektów van den Rohe.
Kolekcją opiekuje się Suzanne Swarts, historyczka sztuki. Była zaangażowana w budowę muzeum, kieruje nim od otwarcia. Razem z kolekcjonerem chcieli, by galeria była otwarta na park, oświetlona światłem dziennym, by służyła sztuce, nie skupiała uwagi na sobie, wyróżniała się doskonałością i pięknem. Zlecenia podejmuje się Dirk Jan Postel, maniakalny perfekcjonista i specjalista od przejrzystości. Pracuje w Kraaijvanger Architecten, biurze z Rotterdamu, mocno zaangażowanym w odbudowę miasta po nalocie w 1940 roku.
Idąc ścieżką z parkingu, na pierwszy rzut oka, przez gałęzie, bryła przypomina berlińską Neue Nationalgalerie Miesa van der Rohe. To, w większości, szklany prostopadłościan przykryty płaskim dachem, wystającym nieco poza obrys murów. Nie prezentuje się tak nowocześnie jak berlińskie dzieło Miesa, nie jest tak urodziwy, ikoniczny, ale wystarczy przestąpić próg, żeby przekonać się, że funkcjonalnie miażdży berlińską galerię.
Mies van den Rohe postawił efektowny szklany pawilon z ciężkim dachem – starożytną świątynię w duchu modernizmu. Główną część galerii ukrył pod ziemią, z tyłu obniżył grunt i przeszklił część ściany z widokiem na kameralny ogród rzeźb. Ta idealna, zimna konstrukcja dopiero w sali wypełnionej światłem słonecznym nabiera humanizmu. Voorlinden wygląda jakby Dirk Jan Postel twórczo rozwinął ten wątek projektu Miesa.
Budynek w Wassenaar, choć też nawiązuje do klasycyzmu, jest przeciwieństwem berlińskiej galerii – skromny, neutralny, perfekcyjnie przezroczysty, jakby tylko tworzył ramy dla pięknych widoków. Nawet w deszczowy dzień, jakich sporo nad Morzem Północnym, sale wystawowe wypełnione są miękkim światłem. Sprawcą tej światłości jest ażurowy dach, unoszący się nad szklanym sufitem.
Gdy w stropie jest świetlik, do pomieszczenia wpada snop ostrego światła. W Voorlinden promienie przechodzą przez 115 tysięcy takich świetlików, aluminiowych rurek przyciętych pod kątem, odbijających i rozpraszających światło. W słoneczne dni szklany sufit przysłaniany jest blendą, w pochmurne – wnętrza doświetlane są subtelnie LEDami. Czujesz się wtedy jak w aucie z szyberdachem i przyciemnianymi szybami. Wnętrze jest jasne światłem z góry, krajobraz za oknem wydaje się wyszarzony.
Obrazy od wieków wisiały w domach, pałacach, kościołach, zawsze naprzeciw okna. Po to żeby widzieć wyraźniej. Ale i więcej: obserwować jak zmienia się klimat obrazu przy porannym, popołudniowym, a jak przy sztucznym świetle. Jak cienie tworzą nowe konteksty, wygaszając jedne partie płótna, wydobywają na plan pierwszy inne. Takich doznań odmówił nam pogląd, że sztucznie będzie najlepiej.
Elektryczne słońca można tak ustawić, żeby idealnie oświetlały każdy szczegół dzieła. W ciemności snop może wycinać obraz ze ściany, w jasnej sali – delikatnie wyróżniać. W zależności od światła, dzieło wygląda inaczej. Czy więc oświetlenie nie jest narzuconą przez kuratora interpretacją obrazu? Twórcy projektu Voorlinden uważają, że światło dzienne jest bardziej naturalne dla sztuki i stworzyli budynek, jak światło, skromnie przezroczysty.
Ściany Voorlinden są nieskazitelnie czyste, nie ma na nich nic poza sztuką, nie ma listew przypodłogowych, włączników, gniazdek, tabliczek „gaśnica”, „wyjście ewakuacyjne”. Symbole zaświecają się na białych powierzchniach dopiero w chwili zagrożenia. Wszystkie media umieszczono w ścianach ustawionych równolegle do wydm. Poprzeczne są cieńsze i w zasadzie ruchome, ustawione tak, że wchodząc do budynku, masz widok na przestrzał, na zieleń. Ale im mniej ścian, tym mniej miejsca na ekspozycję obrazów. No chyba, że widok za oknem też jest sztuką.
Ogród wokół galerii zaprojektował Piet Oudolf, w podejściu naturalistycznym. Kolorowe byliny posiał w kępach i tak dobrał gatunki, by kwitły od wiosny do jesieni. A zimą, suche – tworzyły ciekawe struktury. Ogród przechodzi w łąkę, las i wydmy, towarzyszą im rzeźby współczesnych artystów, tworzą harmonię natury i kultury.
Wszystkie prace pokazywane w Voorlinden mają oddech i przestrzeń. Kuratorka zadbała by nie komunikowały się ze sobą. Te duże mają osobne sale, ba, specjalnie dla nich zaprojektowane. Richard Serra sam określił jak dużej przestrzeni potrzebuje jego Labirynt, wielkości 4 x 18 metrów i wadze 216 ton. Wokół sali biegnie antresola, do podziwiania z góry stalowych wstęg, dach jest uniesiony, okna wyjmowane do transportu dzieła.
Prace w stałej kolekcji traktują o doświadczaniu przestrzeni i skali. Oszukujący widza Swimming Pool Leandro Elricha, James Turrell biorący niebo w ramy w Skyspace, przeskalowana Couple under an Umbrella Rona Muecka czy windy dla myszy Maurizio Cattelana. W sali koncertowej jest falujący drewniany sufit jak u Alvara Aalto.
Wszystkie dzieła były stworzone na zamówienie, specjalnie do tego budynku. To dla nich większość odwiedza to muzeum. Reszta jest wabiona wystawami czasowymi. Warto poszukać jakiejś, by doświadczyć tego budynku, obsesyjnie precyzyjnego i surowego.