Choć madrytczycy wybrali dla budynku nazwę Żagiel (La Vela), również Jajo (El Huevo) miało swoich zwolenników. Na etapie wizualizacji fani architektury nie szczędzili mu złośliwości. Nie mogli zapomnieć bankowi, który miał wprowadzić się do jajo-żagla, że sprzedał arcydzieło hiszpańskiej architektury.
Torre del Banco de Bilbao przy Avenida del Generalísimo w Madrycie zaczęto budować jeszcze przed śmiercią patrona tej ulicy. Ale choć projekt powstał za dyktatury generała Francisco Franco, wieżowiec nie wygląda jak nic co budowało się w tamtych czasach. Stał się przełomem i symbolem wyzwolenia architektury hiszpańskiej spod faszystowskiej estetyki. Budynkiem, który miał być próbą nowego otwarcia w hiszpańskich dziejach, wypięciem się na (dawno już nieżyjących) włoskich i niemieckich kamratów Franco i pełnym otwarciem się na estetykę aliantów.
Przez parasole słoneczne rozpięte nad każdym piętrem, wieżowiec w zachodzącym słońcu wygląda jak ceramiczny izolator z nawiniętym miedzianym drutem. Szkoda było go sprzedawać po ledwie 26 latach użytkowania, ale sentymentami excela nie oszukasz. Budynek dawno przestał wystarczać drugiemu co do wielkości bankowi Hiszpanii, więc kiedy zaczął domagać się remontu, BBVA zamienił go na działkę na północnych obrzeżach miasta.
Był najwyższym budynkiem w kwartale, pierwszym wieżowcem wystającym ponad dachy kamienic. Dziś jest kurduplem w finansowej dzielnicy Azca, nazywanej madryckim Manhattanem. Choć wszystkie inne są nowoczesne i komfortowe, dla wielu Bankowa Wieża wciąż pozostaje najpiękniejszą.
Najważniejsza była dla Francisco Javiera Sáenza de Oizy, chłopaka ze wsi w Nawarze, który zaczynał studia w Madrycie, gdy władzę przejął jego imiennik generał Franco. Po studiach wyrwał się do Stanów, popatrzeć jak świat szaleje na punkcie modernizmu. Kiedy wrócił, miał do wyboru projektować neoklasycystycznie jak przydupasy generała, albo zamurować się w książkach. Wybrał karierę na uczelni, ale nie miał zamiaru rezygnować z praktyki. Na przekór gustom Generallissimusa postanowił szerzyć w kraju modernizm.
Stał się znany dzięki wielce ekspresyjnemu wieżowcowi Torres Blancas w Madrycie, zbudowanym w 1968 roku. Mówią, że to jeden z ciekawszych w Europie przykładów stylu organicznego. Niesamowicie rzeźbiarski, przypominający gaj gigantycznych drzew z dziuplami. Widać tu idee od Corbusiera, zachęcającego do zakładania ogrodów na dachach, po Kenzo Tange, stawiającego budynki dające się rozbudowywać (parę słów o tym w: Skopje Wam oczy to miasto).
Z tego, tak jak z wszystkich innych projektów, które popełnił przez całe życie, de Oiza nie był zadowolony. Ale mieszkał w Białych Wieżach do śmierci.
Siedziba banku jest od Torres Blancas o ponad dekadę nowsza, więc bardziej wyważona. Przypominająca budynki, które młody de Oiza zobaczył w Nowym Jorku i Chicago. Dla wielu Hiszpanów ten wieżowiec był pierwszym kontaktem z nieco przebrzmiałą już modą zza oceanu. Tak zachwycili się tą stylistyką, że po upadku reżimu Franco zaczęli wyobrażać sobie swoją stolicę jako kopię amerykańskich miast. Wizja Oizy wydaje się być nieco subtelniejsza.
Obłą formą i konstrukcją nawiązuje do wieżowca z Wisconsin zbudowanego przez Miesa van der Rohe w 1950 roku, ale już koronką ażurowych daszków i wykończeniami – do początków amerykańskiego budownictwa wysokościowego pół wieku wcześniej.
Jest tak elegancki, że wydaje się być bez wieku. Równie dobrze mógł powstać sto lat temu, co wczoraj. Jest jak ikoniczny nowojorski Seagram Building z 1958 roku wspomnianego niemieckiego architekta. Idealnie nowoczesny z daleka, z bliska wyglądający jak hołd złożony pierwszym wieżowcom o stalowej konstrukcji.
Wysoki na 107 metrów i 37 pięter stoi w rozkroku nad tunelem kolejowym biegnącym wzdłuż głównej alei Castellana. Dwa masywne trzony utrzymują 1200 metrów podłóg na każdym piętrze. Co kilka kondygnacji z trzonów wyrastają betonowe liście z grubymi żyłkami stali, utrzymujące ciężar kolejnych pięciu kondygnacji, tak by widoku z wysokich biur nie przesłaniały słupy. Te rozwiązania konstrukcyjne twórczo rozwijają pomysły z projektu Wieży badawczej SC Johnson zaprojektowanej przez Miesa van der Rohe (pisaliśmy o niej w: Biurowce romantyczne).
Panoramy miasta nie zakłócają narożniki, przez wygięte szyby widać nawet więcej. Łączenia są wykonane z taką perfekcją, że po niemal 40 latach mogą budzić uznanie. Z zewnątrz i w holach budynek pokrywa kortenowska stal rdzewiejąca z czasem w kolorze ochry, upodabniająca się do surowego betonu i szlachetnych kamieni na ścianach.
Pracownia Antonio Ruiza Barbarína, którą wybrano do rewitalizacji wieżowca, tak go odpicowała, że prezesi banku musieli pluć sobie w brody, że go sprzedali. Architekci nie tylko odarli go z wszelkich przeróbek dokonywanych latami przez bank, by powrócić do intencji de Oizy, ale wymienili instalacje na współczesne i tak naszpikowali technologią, że zużycie energii i wody zredukowali o połowę. To dziś jeden z bardziej zrównoważonych i energooszczędnych biurowców w Madrycie. Raczej nie będzie problemów ze znalezieniem do niego najemców.
Klamka zapadła, pracownicy BBVA wynieśli się ze starej siedziby w 2015 roku. Żeby zachować neon na fasadzie wynajmują pięć górnych pięter.
Ale po co w ogóle im była nowa siedziba? W drugiej dekadzie XXI wieku, w dobie digitalizacji i pracy zdalnej, stawiać miasteczko dla sześciu tysięcy pracowników? Żeby tylko ich zebrać w jednym miejscu? Ale kto bogatemu zabroni? Jak go stać na nową ikonę, proszę, niech bieleją oczy klientom i konkurencji.
Bank kupił plac zabudowany kilkoma niewysokimi biurowcami. Zażądał od architektów zaproszonych do konkursu, by niczego nie rozbierali. I żeby działkę na skrzyżowaniu obwodnic nowotworzącej się dzielnicy Las Tablas zabudowali nisko, ale dołożyli jakąś bryłę górującą nad niewysoką okolicą.
Najlepiej z zadania wywiązali się panowie Jacques Herzog and Pierre de Meuron, zakładający postawienie na skraju działki jaja pterodaktyla, które raz zacieni, a raz doświetli zielony gaj o tym samym kształcie w sercu biuro-miasteczka na ćwierć miliona metrów kwadratowych. Przystępując do pracy obiecali, że nowa siedziba będzie nie gorsza od poprzedniej.
La Vela jest dla Las Tablas, dzielnicy oddalonej 10 minut metrem od centrum, jak gotycki kościół wystający wysoko ponad dachy. Za dnia mieszkańcy orientują się na błyszczącą blendę, w nocy – na księżyc w pełni. Mimo swoich rozmiarów Żagiel jest kruchy i delikatny. Wielkiej tafli szkła nie przysłania z zewnątrz nic z wyjątkiem paneli przeciwsłonecznych na kilku najwyższych piętrach i w środku wysokości budynku oraz daszków nad kondygnacjami, znacznie węższych niż u de Oizy. Od wewnątrz dostępu słońca strzegą rolety i kotary.
Na gładką, szklaną fasadę w Hiszpanii jest za ciepło. Od zarania zasłaniano tu czymś okna, najpierw okiennicami, arabskimi celosiami, a w modernizmie – żyletkami znacznie szerszymi niż w naszej części Europy.
Szwajcarscy architekci znanym od lat łamaczom światła (brise soleil) nadali formę – jak przekonują – optymalną. Elewacja pokryta przeciwsłoneczną łuską z włókna szklanego uwspólniła nowe budynki i zastane. Przepuszcza dokładnie tyle światła ile potrzeba go wewnątrz, wliczając w to odbicie promieni od paneli ustawionych pod odpowiednim kątem. Od dołu są węższe, żeby nie zasłaniać widoku z wewnątrz, u góry – tak szerokie, by w godzinach największego nasłonecznienia do środka nie trafiał bezpośrednio żaden promień.
Zalety są bezsprzeczne, a wady – niektórzy pracownicy muszą wstać od biurka i zrobić parę kroków, żeby zobaczyć skrawek nieba lub zieleni. Ale że widok na zewnątrz nie rzuca na kolana, za bardzo się nie skarżą. Żyletki na zewnętrznej fasadzie przesłaniają im widok na autostradę, wiadukt, rondo i osiedle, a dalej gęstą tkankę biurowców i mieszkań postawionych w niemal pustynnym krajobrazie.
Rozmieszczenie funkcji w kompleksie architekci skopiowali ze średniowiecznych planów hiszpańskich miast. Może nieco pretensjonalnie siedmiu niskim budynkom nadano nazwy kontynentów, a uliczkom – oceanów, ale dla BBVA ta siedziba to cały świat. Szerokimi korytarzami, klatkami schodowymi i alejkami przechodzą ludzie z Australii do Europy i mają okazje pogadać.
Nie ma się do czego przyczepić w tej przestrzeni. Od wewnątrz rysowana łagodnymi liniami, z wierzchu najeżona żyletkami. Wiele przestrzeni wspólnych łączących sąsiadujące ze sobą funkcje. A technologia tak zaawansowana, że na koszty prądu, wody, ogrzewania i chłodzenia bank nie będzie narzekał na bank.
Czy architekci dotrzymali obietnicy, że dorównają projektowi hiszpańskiego mistrza? Herzog i Meuron nie nawiązali dialogu z wieżą de Oizy. To starzy wyjadacze, jeśli nawet zaprzątało im to głowy przez chwilę, szybko pozbyli się takich myśli. Po co kopiować amerykańskie wpływy w hiszpańskiej architekturze, których dziś, w nowych czasach nikt już nie oczekuje? Postawić prosty klocek wśród niskiej zabudowy tworzącej się dzielnicy, jak zrobił to de Oiza?
Herzog & de Meuron udowodnili, że zasługują na swoją renomę. Stworzyli projekt, który da się opowiedzieć jednym zdaniem: pokryli niemal całą działkę niską tkanką biurową, potem jakby odręcznie wycięli coś na kształt koła, a następnie postawili to do pionu. I tak naprawdę tylko o to „jakby odręcznie” plują się antagoniści. Że udziwnione i nie odnoszącego się do niczego w okolicy. Na pewno?
Już na pierwszy rzut oka widać, że architektura Szwajcarów jest bardziej hiszpańska niż dzieło de Oizy. Owal Żagla wpisuje się w charakterystyczne dla budowli mauretańskich łuki nad wejściami do świątyń, gęsto zdobionych rozetami. Owalne jest także patio obecne w tradycji południa na długo przed najazdem Maurów. Łamacze światła nawiązują do ażurowych celosiów w oknach islamskich domów, a potem, dłuższych niż w innych szerokościach geograficznych, żyletek hiszpańskiego modernizmu.
Jak za czasów de Oizy umiędzynarodowienie i amerykanizacja była trendem, tak Szwajcarzy wpisują się w obecny, dokonując rehispanizacji architektury stolicy. Jakby za kibicami miejscowej drużyny Realu wołali „Madrycie, naprzód!”. A to, bardziej niż cokolwiek innego, może być przepustką do nieśmiertelności Ciudad BBVA.