Prinzessinnengärten wyrosły z wizji dwóch facetów, którzy kompletnie nie znali się na ogrodnictwie. Robert Shaw, filmowiec i Marco Claussen, właściciel knajpy i fotograf założyli w tym celu organizację Zieloni Nomadowie. Ten pierwszy, będąc na Kubie zobaczył, że na opuszczonych parcelach ludzie zakładają wspólne ogródki. Uprawiają na nich warzywa, ale przychodzą też po to, by spotkać się, pogadać, poleżeć, przekąsić i popić. Coś jak nasze ogródki działkowe, tyle w śródmieściu i bez płotów.
Odpowiednią działkę panowie znaleźli po sąsiedzku, przy Moritzplatz na Kreuzbergu. W 2009 roku skrzyknęli sąsiadów i uprzątnęli poprzemysłowe gruzowisko, które zalegało tu ponad pół wieku. Potem znaleźli ochotników, którzy mieli jakieś pojęcie o sadzeniu roślin. – Jesteśmy totalnymi amatorami, to kwintesencja tego pomysłu – wyznał przed kamerą Robert Shaw.– Przyznajemy otwarcie, że nie wiemy jak zajmować się tym ogrodem. Zależymy od pomocy innych.
Dalej potoczyło się samo. Ochotników i roślin przybywało z dnia na dzień, najpierw otaczały je plastikowe krzesła i prasole, potem ławki, później kawiarnia, zadaszona scena, kącik dla dzieci i restauracja. Wszystko mogło powstawać pod jednym warunkiem – musiało być wykonane z odpadków i bez fundamentów.
Ogrody na Kubie też są takie, powstają na działkach po rozebranych domach, na które właściciel chwilowo nie ma pomysłu, albo pieniędzy. Tam taki stan może trwać dekady, w centrum Berlina, z dzisiątkami żurawi na horyzoncie – to raczej efemeryda. Dlatego ogród musiał być mobilny, żeby w każdej chwili opuścić działkę. Dlatego Nomadisch Grün wymyślili, by sadzić rośliny w pojemnikach, które łatwo transportować i założyli, że te doniczki muszą być z odzysku.
Plastikowe skrzynki, worki po ryżu i opakowania po napojach wypełniają zioła, kwiaty, pomidory, ogórki, marchew, ziemniaki oraz egzotyczne rośliny. Ekologicznych płodów rolnych można skosztować na miejscu w potrawach oferowanych przez małą knajpkę. Można też kupić sadzonkę i dbać o nią na parapecie swojego domu. I przekonać się, ile potrzeba wysiłku, by wyhodować pęczek rzodkiewek, które w dyskoncie można kupić za cenę sobotniej gazety.
Niektóre z pochylonych nad inspektami kobiecych głów okryte są chustkami lub hidżabami, a obok rozprawiają ich śniadolicy ojcowie, mężowie i bracia.
Dla wielu berlińskich imigrantów uprawa ziemi to coś więcej niż sposób na zabicie czasu. Wielu z nich przyjechała do niemieckiej stolicy ze wsi. – Uprawiali warzywa w swoich krajach, ten ogród jest dla nich namiastką domu – twierdzi Shaw. Wiedza jak hodować warzywa to ich unikalna umiejętność, którą mogą podzielić się z rodowitymi berlińczykami. Prawdziwa, niewymuszona integracja międzykulturowa odbywa się tu, na grządkach.
Według socjologów i urbanistów badających podobne ogrody wymiany w Berlinie, ich istnienie nie tylko zwiększa świadomość mieszkańców na temat ekologii i pozwala im kultywować wiedzę o uprawie roślin, ale jest też sposobem na przypomnienie o naszej zależność od ekosystemów. Te, jakby się mogło wydawać, mało istotne wartości potrafią łączyć przedstawicieli różnych kultur w silne społeczności, dbające o zdegradowane fragmenty miasta. Władze Berlina z jednej strony przyklaskują tym pomysłom, z drugiej straszą gospodarzy Prinzessinnengärten widmem eksmisji.
O zgodę miasta na korzystanie ze skweru przy Moritzplatz ogrodnicy muszą starać się co roku. Odwożąc swoje rośliny jesienią do pobliskiej Markthalle, która zgadza się je przezimować, nie wiedzą czy wiosną wrócą z nimi w to samo miejsce. Ale wierzą, że gdzieś je wystawią do słońca.
Bo w tych ogródkach wykiełkował bunt przeciwko wizji, by miasta XXI wieku były urbanizowane wyłącznie przez pieniądz. By to władze, łase na wpływy od deweloperów, decydowały w jak bardzo betonowej dżungli przyjdzie nam żyć. Choć to bardzo pokojowy i łagodny bunt, jak widać, przejawia tendencję wzrostową, nawet na tak niepodatnych gruntach jak miejskie gruzowiska.