Program Europejskiej Stolicy Kultury Wrocław 2016 to ponad tysiąc wydarzeń artystycznych. Z góry wiadomo było, że nie wszystkim uda się utrzymać wysoki poziom. Ale że to ta wielka, mocno reklamowana okaże się pomyłką, a zachwyci mała i skromna – można czuć się zaskoczonym.
To nic, że wystawa w Muzeum Miejskim Pałacu Królewskim to tylko 59 litografii zawieszonych w kilku małych salach na najwyższym piętrze budynku. To nic, że prace Chagalla to odbitki nienumerowane (więc mniej warte), podarowane przez rodzinę malarza muzeum w białoruskim Witebsku. I że jest ich tylko szesnaście.
Nikomu raczej też nie przeszkadza, że wystawa kusi kilkoma innymi wielkimi nazwiskami, jak Henri Matisse, Joan Miró, Pablo Picasso, Salvador Dali i Georges Braque, a pokazuje odbitki ich najznamienitszych i przez to do bólu oklepanych prac, albo zgoła odwrotnie – prawie nieznanych i mało ważnych. Pewnie dlatego tak jasno błyszczą na ich tle świetne prace odrobinę mniej znanych artystów: Fernanda Légera, Alexandra Caldera, Raoula Ubaca, Andreé Massona i innych.
Dlaczego wiszą w kupie? Co łączy obrazy Mosze Szagala, malarza żydowskiego pochodzenia urodzonego w Białorusi, z pracami twórców z Europy Zachodniej i Ameryki? Tylko to, że zaczynali na początku XX wieku i szukali nowych sposobów zapisu swoich fantazji i melancholii, czyli byli awangardą. Proszę wierzyć, że to zupełnie wystarczy.
Grafiki Chagalla zyskują kontekst epoki dzięki pozostałym obrazkom. Bez nich postronny widz nie miałby żadnego odniesienia. Trudno byłoby ocenić czy to co tworzył Chagall było oryginalne czy pospolite, wsteczne czy odkrywcze. A tak można zgadywać, co zobaczył Białorusin podczas pierwszej wizyty w Paryżu w 1910 roku, że zaczął eksperymentować w duchu kubizmu. I jak silne było jego przywiązanie do własnej tradycji i kultury, że te eksperymenty prowadził na własną modłę, a nie pod dyktando paryskiej bohemy.
„Marc Chagall i artyści europejskiej awangardy” to niewielka, ale kompletna wystawa. A zaaranżowana tak, że nie sposób od niej oderwać oczu.
W salach Pałacu Królewskiego na trzecim piętrze panuje dyskretny półmrok. Ściany mają barwy od brudnych błękitów po atramentowe granaty. Ale to tylko złudzenie, które dają szaroniebieskie rolety przysłaniające okna. Gdyby je podnieść, okazałoby się, że prace Chagalla wiszą na białych, specjalnie na tę okazję zbudowanych ściankach, zaś obrazy pozostałych twórców – na niebieskich. Z półmroku wydobywa je światło z zawieszonych pod sufitem lamp, precyzyjnie kadrujących grupy wiszących obok siebie obrazów. W ten sposób, że oświetlone jest tylko to co istotne. To co nieważne nie zaprząta naszej uwagi.
Zupełnie inne podejście do aranżowania wystawy mieli kuratorzy w Muzeum Sztuki Współczesnej, w dopiero co wyremontowanym Pawilonie Czterech Kopuł, budynku tuż obok Hali Stulecia. No tak, ktoś powie, że to zupełnie inny budynek i zupełnie inna kolekcja do pokazania.
Odnowiony gmach z 1912 roku, o którym pisaliśmy, zachwyca od wejścia. Białe nowoczesne meble w strzelistym holu, a potem nie mniej wysokie sale, skąpane w białym świetle to w sumie sześć tysięcy metrów kwadratowych bieli od podłogi po sufit. Mimo że nowy oddział Muzeum Narodowego ma do zaoferowania kawał naprawdę świetnej sztuki, nie da się tego oglądać. Najdalej w połowie wycieczki oczy są tak zmęczone, że marzysz o tym, by stamtąd uciec. Najbliżej jest na dziedziniec, gdzie bieli jest odrobinę mniej – kojąco działają beżowe tynki ścian i szara posadzka.
Kto, do cholery, powiedział twórcom muzeum, że biel jest neutralna? Na pewno żaden z prezentowanych tu malarzy.
W pierwszych salach bombardowanie bielą nie jest jeszcze tak nachalne. Wiszą tu wielkie Warhole, Rauschenbergi, Beuysy, Kiefery i paru innych artystów, którzy przeżyli drugą wojnę światową (albo pozostają w niej mentalnie), czyli obrazy ze zbiorów kolekcjonera-budowlańca Ericha Marxa, tworzonej właśnie według tego klucza. Pięćdziesiąt prac zdjęto ze ścian Hamburger Banhof, oddziału Neue Nationalgalerie, i wypożyczono do Wrocławia. Żadna z sal berlińskiej galerii, skąd przyjechały, nie jest całkowicie biała, a jeśli nawet są takie ściany, to pomalowane bielą złamaną.
Prawdziwe schody zaczynają się w kolejnych pomieszczeniach wypełnionych (to adekwatne słowo) największymi nazwiskami polskiej sztuki współczesnej. Wystawa wygląda chwilami jakby muzeum nie miało ani skrawka magazynu i musiało pokazać całą swoją ogromną kolekcję. W dużych salach często gęsto zawieszone są wszystkie ściany, obrazy różnych autorów tłoczą się tak blisko siebie, że można się zastanawiać czy to poliptyki. W małych – rzeźby Hasiora i Szapocznikow zbite są w tak zwarte grupy, że trudno zgadnąć, gdzie jedna się kończy, a zaczyna druga. Obrazy wiszą w korytarzach, nad szafkami niewiadomego przeznaczenia, człowiek boi się aż wejść do toalety, żeby nie trafić na jakieś dzieło.
Po obejrzeniu wysmakowanej ekspozycji europejskich awangardzistów, wizyta w Czterech Kopułach może budzić niesmak. Tam, w Pałacu Królewskim, wyraźnie czuć atmosferę europejskiej stolicy kultury, tu – na wystawie polskiej sztuki współczesnej – trudno zwąchać podobny nastrój. To zestawienie pokazuje, że nie trzeba wielkich budżetów i setek prac, żeby stworzyć dobrą wystawę. Wystarczy pomysł i – jak to w sztuce – sporo wyczucia.