Można powiedzieć, że Katalonia jest jak Polska w pigułce, ściśnięta wyłącznie do morza i gór. Tylko morze cieplejsze, a Pireneje na Tatry patrzą z góry. Więcej podobieństw między oboma narodami znalazła Ewa Wysocka, korespondentki Trójki, w książce „Barcelona – stolica Polski”.
Katalończycy przez Hiszpanów nazywani są lekceważąco „polacos”, bo mają podobnie szeleszczącą wymowę i podobną do polskiej historię. Przez wiele wieków byli pod butem, ale wciąż uparcie domagają się niepodległości. Swoją wolność manifestują pokazując odrębność w dokonywanych wyborach. W głosowaniu do parlamentu pod koniec czerwca Katalończycy postawili na innych kandydatów niż reszta Hiszpanii – wybrali spośród katalońskich partii. Tylko w Barcelonie i innych dużych miastach zdecydowanie wygrała ogólnohiszpańska antyestablishmentowa koalicja Unidos Podemos (Zjednoczeni Możemy).
W małych katalońskich miasteczkach czerwono-złota flaga powiewa na każdym domu. Mocno wyblakła wystaje z okien jak zewnętrzna firanka, albo suszy się na balkonie. Tylko w instytucjach publicznych dumnie powiewa na dachu w żywych kolorach. Tak jak na ważnych zabytkach architektonicznych. Na Kasynie Młodych wisi, na Domu Króla Korka załopocze pewnie po remoncie.
Święty Feliks leży obok Świętej Złotej Krystyny, nieopodal są święci Maria, Joanna i Antonii. Nazwy miast na wybrzeżu Katalonii to pamiątka po prześladowaniach chrześcijan urządzanych w Imperium Rzymskim przez cesarza Dioklecjana. Jak głosi legenda, Feliks Afrykański (bo urodzony w dzisiejszej Tunezji, wtedy Kartaginie) za pomoc w ukrywaniu się chrześcijanom został zrzucony do morza z miejskiego wzgórza Guíxols z uwiązanym u szyi młyńskim kamieniem. Miał to przeżyć, jak wiele innych zabójczych tortur. Więc kiedy w dziesiątym wieku miasto wreszcie stało się katalońskie, czyli katolickie, przemianowano je na Świętego Feliksa z Guíxols.
W mieście nie czuć zupełnie męczeństwa patrona. Wiatr od morza i zacienione kawiarniane pomagają znieść największe upały. No i espresso Świętego Jana, czyli pięćdziesiątka mocnej osłodzonej kawy i setka białego rumu. Zamówił ją w niedzielne przedpołudnie w Nowym Kasynie ogorzały od wiatrów pięćdziesięciolatek. Wypił w dwie minuty i wyszedł na zewnątrz, żeby delektować się widokiem morza i promenady. Ten ciepły drink jest podobny do tego miasteczka, jednocześnie kojąco głaszcze, ale i pobudza tak, że człowiek szeroko otwiera oczy.
Casino La Constancia stoi przy promenadzie urządzonej na początku XIX wieku w miejscu chat rybackich oddzielających brzeg morza od średniowiecznego miasta. Zrzucili się na nią najznamienitsi kupcy, wzdłuż posadzili bananowce i pobudowali swoje rezydencje. W 1889 roku pośród tych neoklasycznych, neoromańskich i neogotyckich budynków pojawiła się budowla w stylu neomauretańskim.
Kasyno w Hiszpanii połowy dziewiętnastego wieku to nie ruletka, blackjack i jednoręki bandyta. To salon gdzie można pogadać, napić się czegoś, posłuchać koncertu, wypożyczyć książkę, wymienić się znaczkami i zagrać w karty. Takich domów kultury było wtedy w Świętym Feliksie kilka, ale wszystkie dla dostojnych dżentelmenów. Nowe miało być dla młodszych i mniej statecznych. Nazwano je Kasyno dla Chłopców.
Zaprojektował je General Guitart i Lostaló, który po zakończeniu budowy na 20 lat został miejskim architektem w Świętym Feliksie. Wcześniej z sukcesem robił stoiska targowe, więc to kasyno trafiło mu się jak ślepej kurze ziarno. Zdecydował się zaprojektować je w duchu neomauretańskim, który krążył już od kilku dekad od Anglii po Rosję. Tyle, że Europa tę romantyczną nostalgię ciągnęła ze wzorów dalekiego Imperium Osmańskiego, a katalońscy architekci spoglądali na arabskie budowle tuż obok, w Andaluzji. Pod koniec XIX wieku tak się budowało w Hiszpanii areny walk byków, dworce kolejowe, urzędy, teatry i właśnie kasyna.
O ile na zewnątrz udało się zachować do dzisiaj większość z pierwotnego uroku budynku, o tyle przez wnętrza przegalopowało kilka epok. 125 lat odcisnęło piętno – od kamiennych posadzek i filarów po styropianowe sufity podwieszane, a pod nimi projektory transmitujące mecze. Ten eklektyzm tak mocno przegryzł się z kulturą arabską, że podobnie urządzone knajpy można znaleźć choćby w Stambule. Gdyby nie zakurzone emblematy FC Barcelony, brązowe posągi świętych przytwierdzone do olustrzonych kolumn, mrugające automaty do gier i rzędy butelek alkoholi nad barem. W tym anturażu zdecydowanie bliżej mu do Zgierza niż do Turcji.
Bryła i fasada orientują się na arabskie średniowiecze w tych stronach. Po dwunastu wiekach od najazdu Maurów Hiszpanie przepracowali swoją historię i zaczęli budować na zdobną modłę arabską. Kasyno Młodych miało być islamskim kwiatkiem do katolickiego kożucha.
Na wszystkich trzech fasadach przepych. Łukowe okna i drzwi, łuki podparte kolumnami, ściany pokryte arabeskami i sgraffito z kolorowych tynków. No i ta wieża wyrastająca z biodra pierwszego piętra. Na kolumience opartej na głowie Bachusa wspiera się jak pirat na protezie. Potem przechodzi w wykusz zbudowany wieloma środkami wyrazu. To bogactwo form ma okłamywać, że piętro jest tak wysokie jak parter. Na poddaszu skromniej: ażurowo przesłonięte arabskie okienka i sgraffito z nazwą. To co powyżej, bardziej należy już do nieba niż do budynku. Mozaika na potrójnej kopule rozpikslowuje się z błękitu w biel chmur.
Lepiej tu nie jeść (odradzają miejscowi) przed wycieczką do drugiego budynku, który stoi nad pobliską plażą Sant Pol. Na mapach to żabi skok, ale przewyższenia sprawiają, że na piechotę może być dwadzieścia minut. Trzeba minąć przystań i albo skierować się drogą pod górę tuż obok Muzeum Korka, albo zejść na wydrążoną w skalę ścieżkę, by przekonać się dlaczego to skalne, gęsto zarośnięte wybrzeże nazwano dzikim (Costa Brava).
Widać go z daleka, przypomina stąd zameczek z czołówki filmów Disneya. Mieszkał w nim Król Korka, który miał ośmiu synów. Pere Màrtir Estrada i Basart to centralna, najwyższa wieża, a osiem pozostałych jest na cześć jego męskich potomków. Estradowie jako pierwsi zrobili użytek z drzew korkowych gęsto porastających okolicę. Zatyczki do win i szampanów rozlewanych setki kilometrów stąd nie tylko przyniosły krocie rodzinie Estradów, ale też zmieniły Świętego Feliksa z małego portu w prężnego producenta korka. Rodzina potrzebowała pałacu, żeby przypieczętować swoją stuletnią dominację biznesową nad okolicą.
Szczyty wież jakby nawiązywały dialog z niedaleką potrójną kopułą kasyna. Pokrywa je wszak identyczna mozaika, tylko z odwróconą kolorystyką – kafelki z bieli ścian przechodzą w błękit nieba. Niżej jest też trochę po arabsku: centralna wieża ma galerię jak minaret; nad frontową ścianą wystają attyki przypominające kształtem arabskie; gzymsy i portale ozdobione motywami roślinnymi dopuszczonymi zarówno przez Koran, jak i estetykę secesyjną. Ten eklektyczny styl to noucentime, katalońska odpowiedź na europejski modernizm. Gdzie „nou” to nowy, młody lub dziewięć, a „centime” znaczy wiek.
Pere Màrtir Estrada kazał zbudować dom letniskowy wprost przy plaży. Miał mieć prezencję zamku, rozmiar altanki i nowoczesny sznyt w katalońskim duchu. Dom budowano na przełomie wieków, a kiedy skończono w 1912 roku rodzina Estradów stawiała obok kolejne cztery wille. Nieco większe, ale za to skromniejsze w formie, bo styl w międzyczasie ewoluował. Białe domki z fantazyjnymi kolorowymi ornamentami odcinały się od żółtego piasku, czerwonej ziemi, szarych kamieni i zieleni porastającej wzgórza. Jakieś sto lat temu blichtr pierzei promenady Świętego Pawła przyćmiewał nabrzeża nie tylko okolicznych kurortów.
Dziś wzgórza za willami porastają hotele. Władze wiedzą, że dla turystów niecodzienna architektura byłaby dodatkowym wabikiem. Więc remontują pałacyk Króla Korka, tyle że w stylu południowym. Z wierzchu stan surowy domknięty dechami, w środku hula styropian. Plac budowy okalają plastikowe siatki, żadnego stróża, kogokolwiek, kogo można by zapytać, gdzie są robotnicy. – Maniana – mówi kelner z baru obok. Jednak budowlańcy nie pojawiają się przez trzy kolejne słoneczne maniany.
Można być jednak pewnym, że kiedyś dokończą remont i zrobią to dobrze. A pobliskie kasyno wymówi najem knajpie nie najwyższych lotów i za cenę odrestaurowania wnętrza odda w najem cały budynek taniej. Bo dla Katalończyków, wciąż próbujących przekonać Hiszpanów o swojej odrębności, każda pamiątka ich narodowych tradycji, nawet tych całkiem młodych, jest na wagę złota. Powinna wyglądać godnie, by mógł powiewać nad nią złoto-czerwony sztandar.