Holenderscy projektanci domów zainstalowali się w nowym biurze tak efektownie, że jego zdjęcia obiegły magazyny lajfstajlowe. Ale raczej trafiły tam z powodu kolorowych ścian, a nie istotnych walorów ergonomicznych, które posiadają.
Po dwudziestu trzech latach rysowania budynków dla innych, pracownia MVRDV zaprojektowała dom dla siebie. Jak zazwyczaj w projektach rotterdamczyków, tak i tu, na pierwszy rzut oka obiekt wydaje się dziwny, trochę przekombinowany, jednak przy bliższym poznaniu staje się wręcz oczywisty; dziwimy się, że nikt na to wcześniej nie wpadł. W tym przypadku zadaniem był zastany budynek, którego wnętrze należało dopasować do potrzeb pracowni architektonicznej.
Wcześniej studio mieściło się w poprzemysłowym budynku, z cegły, jak wszystkie po obu stronach ulicy Dunantstraat i sąsiednich. Wysoki parter zastawiony był biurkami z komputerami, pod jedną ze ścian stał długi stół, przy którym wspólnie jadano lancze. Na piętrze: sale do cięcia modeli, biblioteka i graciarnia.
Kiedy powstawał tu projekt poznańskiego Bałtyku pracownia nie sprawiała wrażenia przepełnionej. Jednak przez ten czas MVRDV wygrało kilka ważnych konkursów, zaprojektowało kilkadziesiąt spektakularnych budynków i otworzyło biuro w Szanghaju. Parę lat temu ten zespół był na fali wznoszącej, dziś sunie po jej grzywie.
Nowa siedziba jest bliżej ruchu i gwaru centrum Rotterdamu. Mieści się w kompleksie budynków Het Industriegebouw, stojących przy dużej Goudsesingel, ale hale, do których wprowadziło się studio są na zapleczu, z oknami wychodzącymi na mały park.
O przeprowadzce biura architekci powiadomili na swojej stronie, pod – zapożyczonym od Madness – tytułem: Our (MVRDV) House in the Middle of the Street. Dlaczego nawiązali do piosenki o gwarnym i tłocznym domu choć wynieśli się do znacznie większej siedziby?
Bo te 2400 metrów kwadratowych wynajmują teraz w biurowcu. A raczej kompleksie biurowym, którego trzon stanowi frontowy budynek w kształcie litery U i pięć hal w głębi, z których MVRDV zajęło trzy.
Architekci nie poustawiali jeszcze dobrze zdjęć na biurkach, a już zapowiedzieli, że zagospodarują dziedziniec dla społeczności biurowca. Budynek wypełniony jest dziesiątkami pracowni i studiów projektowych oraz nowych pomysłów na biznes. Z powodzeniem działają tu knajpa i kawiarnia. Het Industriegebouw ma udatnie wyważone proporcje powierzchni biur i przestrzeni wspólnych, które też mogą służyć do pracy. A to jest dokładnie to o co chodzi MVRDV.
Pracownia potrzebowała takiej siedziby, żeby żyć w zgodzie ze swoją ideą projektowania przestrzeni sprzyjających integracji użytkowników. Jak się zrobi takie Silodam, Mirador czy Markthal, to człowieka nachodzi myśl, że może lepiej w kupie niż osobno. A z kim mieli się integrować w poprzednim biurze? Z mieszkańcami okolicznych kamienic?
Het Industriegebouw, czyli urząd budowlany, to perła powojennej odbudowy Rotterdamu, zaprojektowana przez Hugha Maaskanta we współpracy z Willemem van Tijen. Ten duet architektów zaraz potem stworzył wielki Groot Handelsgebouw, stojący tuż obok dworca głównego, na którego taras MVRDV zbudowało niedawno tymczasowe schody z okazji jubileuszu miasta.
Kiedy architekci zobaczyli wnętrza hal na tyłach Industriegebouw, musieli wyskoczyć z laczków. Wyższe, jaśniejsze pomieszczenia i większy metraż, więc więcej kombinacji. Zanim się wprowadzili, trochę pogmerali w tkance: wymienili fasady na szklane, dobudowali antresole i zamontowali szyby dzielące pomieszczenia. Reszta to kosmetyka, kolory ścian i ciąg dalszy brytyjskiej piosenki o rodzinnym domu. Bo w międzyczasie pracownia zaczęła nazywać siebie rodziną, a nową siedzibę – domem.
Dom? Mówimy o przestrzeni na 150 biurek, w której się haruje w pocie czoła, zwłaszcza w noc przed oddaniem projektu. Jak to urządzić, żeby się nie pozabijali, a współpracowali ze sobą? Zdaniem partnerów pracowni, dla domowej atmosfery, jaką stworzyli w poprzedniej siedzibie, trzeba bardziej adekwatnych środków wyrazu.
„Powiększająca się rodzina MVRDV potrzebowała nowego domu i dokładnie tak staraliśmy się go zaprojektować. Jest tu wszystko czego potrzebuje dom: salon, jadalnia i kanapa gromadzące całą rodzinę” wyjaśnia współzałożyciel biura, Jacob van Rijs. „Zmiana biura była dla nas szansą, by uchwycić jak pracujemy i funkcjonujemy jako pracownia, a następnie skroić na miarę nowe wnętrza. Żeby efektywniej wykorzystana przestrzeń wzmocniła nasz kolektywny styl działania.“
Jaki to model pracy? Zespołowy, na każdym etapie. Projekty powstają w małych grupach w trakcie dyskusji. Przerzucanie się pomysłami czasem prowadzi na manowce, ale czasami otwiera nowe drogi. Potem te idee konfrontowane są w szerszym gronie i dopiero realizowane przez zespół. Dlatego oprócz dużej hali z rzędami biurek architekci potrzebują też intymniejszych przestrzeni.
Na wejście mamy duży Pokój Rodzinny, jak nazywa go MVRDV, który jest osią studia. Wejściowe schody służą jako widownia, gdy z sufitu zjeżdża ekran. Schodząc po nich, uderza w oczy roślinny żyrandol wiszący nad recepcją.
Za nim ciągnie się trzydziestometrowy stół do codziennych wspólnych posiłków w porze lanczu, fundowanych przez pracodawcę. Dzięki luźnej atmosferze, pewnie padnie przy nim, może jako żart, niejedna idea, która zachwyci kiedyś jakiegoś klienta.
Ta myśl zostanie zrealizowana w Atelier zespołu projektowego, które jest duże, jasne i ciche. Od holu oddziela je przeszklona ściana pokryta gryzmołami schematów.
Dla kontrastu świat na przeciwko wygląda jak przekrój przez domek dla skandynawskich lalek. Pokoiki są w żywych kolorach, ale mebli jak na lekarstwo. Coś do siedzenia, czasem stół i telewizor na ścianie, ale żadnych szafek, półek do odkładania, czyli gromadzenia. Reszta to czysta barwa.
Są sterylne, ale ten stan nie będzie trwał wiecznie. Ktoś coś odstawi na chwilę na podłodze, albo powiesi na ścianie i tak zostanie. W ten sposób użytkownicy doprecyzują przeznaczenie każdego pokoju. Pobudzająco pomarańczowej Bawialni (drawing room), która pewnie miała być Kreślarnią (drawing office) z dużym stołem i ścianami z tablic magnetycznych do przypinania rysunków. Uspokajająco niebieskiej Sali Prezentacji dla większych spotkań formalnych. Saloniku z fotelami w jasnych brązach do osobistych rozmów. Zielonego Pokoju Gier do odbijania piłeczki pingpongowej i świeżych pomysłów. I paru innych pomieszczeń w równie żywych kolorach.
W tej na wskroś przejrzystej, jasnej przestrzeni jest też kilka ciemnych miejsc. Bo nie każdy daje radę być wciąż na widoku. Partnerzy pracowni uznali, że nalewanie kawy jest tym momentem, kiedy możesz się na chwilę zaszyć. Jeśli to za mało, nie masz co słać aplikacji na Achterklooster 7, 3011 Rotterdam. Jeśli jesteś nieśmiałym introwertykiem, albo, broń Boże, ksenofobem, raczej nie odnajdziesz się w wielokulturowym zespole 140 różnych osobowości.
Troje założycieli i pięciu partnerów uważa, że multikulti jest istotną wartością ich zespołu. Że różne doświadczenia to dialog, a podobne to przytakiwanie. Wystarczy te różne szkoły i kultury spotkać, by na ich styku rodziła się nowa architektura. Nathalie, Winy i Jacob muszą tylko zapewnić ergonomiczne miejsce do wyartykułowania takich myśli tym wszystkim, których wybrali na staż spośród tysięcy innych.
Czy na pewno ich nowa siedziba jest tak dziwna, jak nam się wydawaje? Jest kogo pytać o odczucia, bo polscy architekci mają tu silną reprezentację. Na prawie 140 pracowników jest ich w tej chwili pięcioro. Karolina Szóstkiewicz, która dyplom zrobiła w Lublinie, a potem była stażystką u mistrza Kengo Kumy w Tokio i w trzech mniejszych rotterdamskich pracowniach. Brygida Zawadzka terminowała w Danii u szołmena Bjarke Ingelsa, żeby po roku w MVRDV dostać tytuł architekta. Na stażu są Kasia Fuszara, Patryk Ślusarski i Mikołaj Zajda.
Czyje wrażenia Was interesują? A może ktoś właśnie wybiera się do tego „domu”?