Indie budują lotniska jakby szykowały się do odlotu. Coraz ładniejsze i nowocześniejsze. Bo ludzie latają tam jak opętani. Każdy port lotniczy przyjmuje co roku średnio 20% więcej pasażerów. Mimo że turystów pragnących zobaczyć Indie stale przybywa (w 2015 roku było to osiem milionów), Hindusów rodzi się w tym czasie dwa razy więcej. Jest ich miliard dwieście milionów i szybko gonią Chiny, które od lat próbują przestać uciekać. Nawet niewielka procentowo klasa średnia w takim kraju, ma do wydania więcej kasy niż klasa średnia całej Europy.
Lotnisko Chhatrapati Shivaji w Bombaju zaprojektowała amerykańska pracownia założona w 1936 roku przez Skidmore'a, Owingsa i Merrilla. Współcześnie SOM znane jest z postawienia najwyższego na świecie Burj Khalifa w Dubaju i Trump Tower w Chicago. Bombajski projekt ukończony w 2014 roku będzie trudno im przebić.
Chhatrapati Shivaji to waleczny król, który w XVII wieku stworzył wielkie państwo indyjskie. Ma w mieście kupę podobizn, jego imię nosi co druga państwowa instytucja. Na pierwszym miejscu był dotąd neogotycki dworzec wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO, ale jako że zbudowany na cześć królowej Wiktorii, w wolnym kraju musiał ustąpić podium czemuś nowemu i bardziej hinduskiemu. Od trzech lat imię władcy najdumniej nosi długo wyczekiwane lotnisko, które, jak kiedyś dworzec, miało otworzyć Indiom bramę do przyszłości. A przy okazji przyćmić wszystko inne w tej części świata.
Przyćmić wszystko w kraju nie było trudno. Bombaj to indyjski paw. Dostojny, i krzykliwy. Ważny port, centrum finansowe i stolica przemysłu rozrywkowego. Od stuleci był w awangardzie. Wszystko tu większe i piękniejsze niż w stolicy. Architektom z SOM musiało się skojarzyć z ich Zachodnim Wybrzeżem – Kalifornią. Klimat podobny, tylko w Bombaju kręcą więcej filmów.
Hinduskie Los Angeles jest najbardziej europejską ze wszystkich tamtejszych metropolii. Wielkie zdobne gmachy pozostawione przez Brytyjczyków, stare świątynie sąsiadujące z multipleksami i drapacze chmur w wielkiej dzielnicy biznesowej. Tyle fasady. Przed nią i za nią mrowią się nieprzebrane tłumy próbujące tam żyć.
Projekt musiał być kuglarski jak na stolicę Bollywood przystało. Tak jak filmy muszą być piękniejsze niż życie, tak miasto snów wymagało bardziej radykalnych środków. Architekci zainspirowali się tradycyjną formą hinduskich ażurowych pawilonów, tyle że przeskalowali ją i wyczyścili ze zdobień, pozostawiając odwołanie tylko do jednego narodowego symbolu.
Z daleka budynek świeci jak uprawa gigantycznych pieczarek. 30 białych nóg rozszerza się łagodnie w kielichy zrastające się w jeden wielki baldachim. Ponad nieśmiało wystają białe kopuły jak w Tadż Mahal.
Tędy wpada słońce filtrowane przez kolorowe szkiełka poutykane w ażurowej konstrukcji stropu. Za dnia kielichy mienią się kolorami, jakby kolumny były pękami pawich piór. W nocy świecą jasną bielą, jak wspomniana już duma Indii – mauzoleum ukochanej żony władcy, Tadż Mahal.
Narodowy symbol Indii – paw, pochodzi co prawda z grzebiących i kurowatych, ale żyjąc na wolności całkiem zgrabnie lata. Jak już uda mu się oderwać od ziemi ciężki kuper, potrafi szybować z lekkością latawca, falując długim, barwnym ogonem.
Długiego rozbiegu potrzebują też piętrowe giganty na 900 foteli, startujące z lotniska w Mumbaju. Wcześniej trzeba je tylko nakarmić jednym z rękawów promieniście odchodzących od rdzenia budynku postawionego na planie litery X.
Choć ma 40 hektarów, pasażerowie nie jeżdżą po nim autobusami, do każdego samolotu wchodzi się pieszo przez jedną z 32 bramek. Z każdej odchodzą po trzy-cztery rękawy, prowadzące pasażerów do różnych samolotów, albo na różne pokłady jednego.
Do poczekalni i bramek trzeba wspiąć się pod sam dach. Z białej, rzęsiście oświetlonej i wyczyszczonej przestrzeni wchodzi się tu jak do innego świata. Obite drewnem, ze ścianami roślin, wygodnymi meblami i sączącą się z głośników relaksacyjną muzyką, przypominają bardziej recepcję luksusowego SPA niż gardziele wiodące do brzucha metalowej maszyny.
Przeciętny Hindus nigdy w życiu nie zobaczy wnętrza tego budynku. Żeby wejść na XIX-wieczny dworzec musi wykupić peronówkę za kilka rupii. Do nowego terminala T2 wpuszczają tylko z biletami na loty międzynarodowe. W kraju gdzie co czwarty mieszkaniec żyje za mniej niż dolara dziennie, taka cena zamyka drzwi przed nosem 90% Indyjczykom.
W praktyce oznacza to, że hinduskie lotniska i dworce oczyszczone są z niższych kast. Znacznie mniejszy tam tłok, więc mniejszy brud. Lotnisko w Bombaju wydaje się turystom wręcz aseptyczne, jak fabrycznie zamknięta butelka wody.
Przeciętny Indus nigdy w życiu nie zobaczy największej wystawy sztuki indyjskiej. Ekspozycja złożona z ponad siedmiu tysięcy dzieł dawnych i współczesnych artystów mieści się w terminalu międzynarodowym. Kpił chyba kurator wystawy, gdy mówił prasie, że szkoda, żeby takie arcydzieła trzymać w magazynach czy galeriach. „One powinny być w domenie publicznej.”
A może tylko nam w Europie wydaje się, że kpi? Gdy ponad sto lat temu, budowano bombajski dworzec kolejowy i mówiono, że będzie bramą do przyszłości Indii, to miano na myśli dokładnie te same kasty, które dziś latają samolotami.
Miejscowi pariasi chyba nie zrozumieliby naszego oburzenia tą sytuacją. Byliby zachwyceni i dumni, gdyby kiedyś zdarzy im się to lotnisko zobaczyć. Bo to architektura wyjątkowej urody, działająca na każdą kastę.