Kto zostanie królową balu? Zależy, na którą potańcówkę się wybrać. Czy do jednej z kamienic – słynnego kiedyś z hulaki Gaudiego, a potem wielce świątobliwego twórcy nieukończonej wciąż Sagrady Familii, żeby poocierać się o turystów z całego świata. Czy – zobaczywszy tę ludzką masę wylewającą się z samolotów – w panice przed zgiełkiem wyskoczyć z autobusu w drodze z lotniska i pójść na dancing na przykład do hotelu Porta Fira. To czerwony budynek, którym Toyo Ito pokłonił się Gaudiemu. Tam luźniej niż w centrum, ale na pewno nie pusto.
Ale najpierw trzeba dać się ponieść stalowym skrzydłom, a potem – rzece turystów płynącej nieprzerwanie przez Terminal 1 Ricardo Bofilla (tego od cementowego zamku nieopodal Barcelony). Budynek sprzed dekady nie przypomina już pierwotnej wizji architekta. Nie ma dużych przestrzeni, jasnych połaci i długich perspektyw. W upstrzonej budkami, stoiskami i milionami reklam hali odlotów łatwiej się zgubić niż coś znaleźć.
El Prat pęka w szwach, więc się rozrasta. Ale tylko terminale, bo na nowe pasy startowe nie zgadza się gwiazda miejscowego klubu piłkarskiego Lionel Messi. Dekadę temu argentyński piłkarz kupił nieopodal lotniska pokaźną willę i nie życzy sobie, by samoloty schodziły do lądowania nad jego basenem.
A nowych pasów El Prat potrzebuje jak powietrza. Co minutę ląduje tu dziesięć autobusów gości, którym coraz trudniej przecisnąć się przez lotnisko. Wszystkich trzeba zabawić, nakarmić i położyć spać. Najlepiej w zabytkowym centrum, nad samym morzem. Takich co skłonni są słono za to zapłacić płynie z lotniska szeroka rzeka.
W średniowiecznej Dzielnicy Gotyckiej, nad samym morzem, da się jeszcze wyspać dobrze i tanio, ale już niedługo. Chodząc uliczkami przez bramy budynków widać place budów. Z kamienic zostają fasady, wnętrza są trzebione. Stare stropy i ściany zastępuje stalowa konstrukcja, na której buduje się wnętrza drogich sklepów, knajp i hoteli. Razem z wnętrznościami domów znikają ich mieszkańcy, warsztaty, sklepiki, knajpki. Turyści wypierają z Barcelony życie, które przyjechali zobaczyć.
Pod każdą słynną kupą cegieł na giętkich szyjach wije się mrowie głów w kolejce do wejścia. O przyjezdnych ocierają się kieszonkowcy, zaczepiają uliczni sprzedawcy podróbek, z którymi municypalni grają w berka. Tylko o piątej rano ich nie ma, śpią. Sagradę Familię możesz wtedy oglądać jedynie w towarzystwie śmieciarzy. Tylko nie wejdziesz do środka.
Barcelończycy nie mają pogodnych twarzy. Zapracowani, stłoczeni, osaczeni przez turystów, jak tylko mogą uciekają ze śródmieścia do swoich ładnych dzielnic z dala od centrum. Kiedy już uda im się wepchnąć do nabitych autobusów, wagonów metra i wysiąść na mniej tłocznych stacjach, przysiadają na osiedlowych ławeczkach tuż obok boisk, placów zabaw dla dzieci i wybiegów dla psów. Tam są u siebie, uśmiechają się pogodnie.
To miasto stało się zakładnikiem swojego sukcesu. Barcelończycy stanowią mniejszość w najatrakcyjniejszych dzielnicach. Nie tylko słynną La Ramblę i średniowieczne nabrzeże opanowali turyści. Także sporo wielkiej Eixample, dzielnicy narysowanej przez Ildefonsa Cerdę, a wypełnionej równymi kwartałami zdobnych kamienic zaprojektowanych przez kwiat katalońskich modernistów z Antonio Gaudim na czele. W portowej Barcelonetcie zostało raptem kilka ulic dawnych czynszówek dla rybaków i marynarzy. Reszta jak prostytutki, których zawsze było tu sporo, sprzedała się turystom.
Lepiej ma się fyrtel, od którego zaczął się bum na Barcelonę w XIX wieku. W czasie rewolucji przemysłowej miasto stało się największą fabryką Półwyspu Iberyjskiego. A dokładniej, jej dzielnica El Poblenou nazywana katalońskim Manchesterem. Oddalona od centrum, tuż nad portem, przy samych torach była idealnym miejscem na przemysł.
Nową Wieś także zaprojektował Ildefons Cerdà, ojciec europejskiej urbanistyki. Poblenou mocno przypomina Eixample, którego jest niższą częścią. Intencją Cerdy było obudowanie kwadratowych kwartałów podobnymi kamienicami, tworząc wewnątrz zielone dziedzińce, by zapewnić godziwe warunki życia pracującym tu robotnikom. Narożne kamienice mają ścięte winkle, bo Cerdà wierzył, że kiedyś wszędzie tam będą jeździły tramwaje i skrzyżowania wyliczył na promień skrętu XIX-wiecznych wagonów parowych.
To zupełnie inna Barcelona. Ludzie są tu pogodni jak rozpieszczający ich przez okrągły rok subtropikalny klimat. Mimo wieżowców w okolicy, ruch na ulicach i chodnikach raczej się snuje niż dokądś spieszy.
Miasto kolejny raz wymyśla się tutaj na nowo. Po latach prosperity przemysłu nastała długa stagnacja, z której dzielnicę wyrwały dopiero Igrzyska Olimpijskie w 1992 roku. Zbudowano tu kilka obiektów sportowych, a po imprezie poddano teren obserwacji. Osiem lat później radni przegłosowali, że będzie to centrum innowacyjnych pomysłów z zapleczem mieszkaniowym i rekreacyjnym. To była mała rewolucja w mieście przemysłu i okazała się ciekawą innowacją.
W Poblenou działa blisko tysiąc firm, których zadaniem jest wymyślanie przyszłości. Siedziba żadnej nie wygląda jak Barceloński Biomedyczny Park Badawczy. Sfinansowana przez rząd Katalonii, władze Barcelony i rektora Uniwersytetu Pompeu Fabra, zbudowana na planie podkowy ma szczęście być jednym z największych w mieście budynków i jednym z największych parków badawczych w tej części Europy. Mieści sześć publicznych centrów badawczych i centrum zdrowej rozrywki.
Ta elewacja nie pozwala przejść pomimo. Kiedy zbliżasz się do podkowy, zaczyna ciągnąć jak magnes. Żeby ją zobaczyć od północy, trzeba wyglądać przez okno pociągu do Badalony. Albo przejść się melanżowym Ciutadella Park, minąć mieszczący się w nim nieogrodzony parlament Katalonii i ogrodzone ZOO, wspiąć na wiadukt, pod którym tętni arteria miejska, i spojrzeć na nią z góry. Wtedy widać, że wierzchnie okrycie nie jest rdzawe, jak wydaje się z daleka. To deszczułki z czerwonego cedru.
Skąd to złudzenie? Srebrną, siatkową elewację ma stojący obok kampus Uniwersytetu Pompeu Fabra. Ta „rdzawość” to urojenie naszych mózgów, które nieświadomie domagają się konsekwencji w ładzie przestrzennym. Zadrwili z nich autorzy bryły, szefowie dwóch barcelońskich pracowni Albert de Pineda i Manuel Brullet. Razem zaprojektowali też sąsiedni Hospital de Mar, tworzący merytoryczną całość z pozostałymi.
Inaczej się te budynki ogląda od strony morza. Od szerokiej piaszczystej plaży dzieli je asfaltowa promenada w szpalerze palm. Połączone korytarzem szpital i siedziba uniwersytetu powstały przed Olimpiadą w 1992 roku, park badawczy – w 2000 roku.
Szpital projektowany od podstaw wygląda jak lotnisko, albo galeria handlowa w stylu międzynarodowym. Uniwersytet musiał się dobudować do dziewiętnastowiecznej tkanki i wybrnął z tego całkiem zgrabnie. Parkowi badawczemu zostało już tylko spijanie śmietanki. Trzeba przyznać, że Pineda i Brullet wychłeptali ją koncertowo.
Przechodząc obok masz wrażenie, że olbrzymi walec kręci się wokół jak karuzela. I co obrót podsuwa nowe skojarzenia. Raz przypomina Koloseum pokryte gęstą żaluzją. Kiedy indziej w przejeżdżającej ulicą srebrnej betoniarce odbija się jak monumentalny silos, albo zbiornik gazu. Gdy mija go fan Messiego w koszulce w granatowo-bordowe pasy, gmach można pomylić z nowoczesną areną sportową, piękniejszą niż miejscowe Camp Nou i madryckie Santiago Bernabéu razem wzięte.
Dopiero z plaży widać, że bryła najbardziej odwołuje się do idei urbanisty, który zaprojektował tę dzielnicę. Modelowy XIX-wieczny półkwartał ulic Cerdy panowie Pineda i Brullet zmniejszyli do rozmiarów dużego budynku na planie litery U. Jest dziedziniec, na który wewnętrzne fasady otwierają się galeriami, a narożniki są tak wyoblone, że żaden tramwaj nie przydzwoni.
Żeby z ośmiu tysięcy metrów kwadratowych działki wycisnąć 55 tys. metrów powierzchni architekci musieli się napocić. Budynek jest ogromny, ale nie przytłaczający, właśnie dzięki lekkiej optycznie elewacji. Zbudowany na planie elipsy zwęża się stożkowo ku górze. Ukośne ucięcie bryły od morza ma dwa uzasadnienia, lepszy widok na bezkres i równanie do niższej zabudowy przy plaży. Od tej strony budynek zdaje się zapraszać, by wolną działkę od morza domknąć podobną, tylko niższą podkową.
Cedrowy abażur nie sięga ziemi, co jeszcze potęguje wrażenie kręcenia się czy pływania fasady. Wchodząc pod nim na szerokie, jasno oświetlone patio nie od razu widać, że jego sporą część przykrywa 150-tonowy stalowy prostopadłościan. Wisi nad ziemią na podobnej wysokości co elewacja i też jest obity raszkami. To aula na ćwierć tysiąca widzów, przykryta mieniącym się w słońcu lustrem wody, które delikatnie kołysze się w rytm ciepłej morskiej bryzy, puszczając zajączki w okna budynku. Z okien samolotu może udawać basen luksusowego hotelu.
Prawdziwy basen mieści się pod ziemią. Dwa piętra piwnic i wysokie przyziemie wypełniają całą działkę. Mieszczą trzy boiska do koszykówki z trybunami na 300 osób, pływalnie i wanny w gabinetach talasoterapii (leczenie morzem), cyklotron, rampę obsługującą dostawy, także dla pobliskiego szpitala, i wspólny parking na 350 aut.
Wychodząc na powierzchnię trafiasz na centrum fitness, którąś z knajp lub sklepów. A na pewno na ludzi. Nawet w piątek wieczorem. Nawet, gdy świecące okna laboratoriów możesz policzyć na palcach jednej ręki. I kiedy nie spotkasz już nikogo na wewnętrznych galeriach. Ani na ażurowych kładkach pomiędzy szklaną elewacją, a cedrową firanką, na które laboranci nie mogą co prawda wyjść na fajkę, bo dym leci do środka, ale zaczerpnąć świeżego powietrza, albo prywatnie porozmawiać już owszem.
Budynek żyje całą dobę. Od świtu pracuje góra, po ciemku – podziemia. Pracownicy nie garną się, żeby stąd wychodzić, bo wszystko jest na miejscu. Spośród półtora tysiąca zatrudnionych połowę stanowią „turyści” z różnych stron świata. I to oni częściej znikają w podziemiach. A właśnie takich przyjezdnych potrzeba Barcelonie. Pewnie oni też dołożą się do ogólnego tłumu na starówce, ale ile razy? Po co mają tam czekać w kolejce na stolik, kiedy niezłych knajp jest tu pod dostatkiem?
W fabryce przyszłości naukowcy pracują nad wynalazkami przydatnymi ludzkości za dwie-trzy dekady. Jak będzie wyglądał świat bogatszy o ich odkrycia – trudno zgadnąć. Dużo łatwiej wyobrazić sobie wtedy Barcelonę.
Dzielnica Gotycka stanie się skansenem turystycznym lada chwila. Potem fala wymyje całkiem miejscowych z XIX-wiecznej Eixample, przynajmniej kilometr wokół Sagrady Familii i dopiero wtedy może się zatrzyma. Gdzie wyniosą się barcelończycy? Menedżerowie hoteli i sklepów osiedlą się na otaczających miasto wzgórzach, a kucharze i kelnerzy dalej będą dojeżdżać do pracy z przedmieść zatłoczoną komunikacją i za swój los wieszać psy na przyjezdnych.
Trudno winić Barcelonę, że nie powstrzymała okupacji śródmieścia przez turystów. Bo jak się ma tak drogocenne złoża, głupio ich nie eksploatować. Zresztą jak zatrzymać ich napływ? Nie budować hoteli? Nie rozbudowywać lotniska? Zasłaniać zabytki? Ale pozostawić najazd gości samemu sobie było szczytem głupoty.
Przez ponad ćwierć wieku od igrzysk olimpijskich w 1992 roku miasto otwiera drzwi coraz szerzej. W 1990 roku ugościło 1,7 miliona turystów, w ubiegłym roku – 32 miliony. To 20 razy więcej niż populacja Barcelony. Nie zmieniła się jednak polityka. Ratusz wciąż reklamuje się tymi samymi ulotkami, które zaprojektowano na olimpiadę. Nie umie zająć turystów czym innym niż architekturą Gaudiego. Centrum by się przerzedziło, gdyby chociaż co trzeciego przekonać, że można tu zobaczyć coś więcej niż fragmenty Eixample oraz Dzielnicę Gotycką i Barcelonettę. Dwie ostatnie to części Starego Miasta, czyli Ciutat Vella, w pozostałych – równie pięknych La Ribera, El Reval i Parc de la Ciutadella, można przechadzać się, a nie przeciskać w tłumie. Gdyby zainteresować turystów ofertą muzeów, parków, obiektów sportowych, przyjeżdżaliby na dłużej niż weekend, co skutkowałoby mniejszym tłumem, a kasa i tak by się zgadzała. Nie mówiąc już o takich „gościach”, jak ci z parku badawczego, którzy na parę miesięcy, albo nawet lat wnikają w krajobraz miasta. I nie robią trzody jak wielu weekendowych turystów, którzy przyjeżdżają tu się napić, nakrzyczeć i natrzaskać fotek. To przez takich chwilowych gości mieszkańcom Barcelony żyje się najciężej. To przez nich protestują na plażach, przekonując turystów, żeby się wynosili z ich miasta.
Barcelona popełniła grzech śmiertelny, którego nie zdoła już odpokutować. Przez ostatnie ćwierć wieku bardziej zależało jej na dutkach goroli niż na szczęściu mieszkańców, którzy nie tylko przecież przynoszą miastu większe, bo długofalowe korzyści niż turystyka, ale są jego treścią. Z wielu ulic treść została już usunięta, reszta wydaje się być kwestią czasu. El Poblenou niestety nie zrobi różnicy. Będzie oazą życia w zadeptanym sandałami skansenie.