Jedyne co Skopje ma wyraźnego to problemy z tożsamością. Zdaniem obecnych mieszkańców: mniej tu się działo niżby się chciało. To zawsze była prowincjonalna dziura. Pod butem żadnego z najeźdźców nie chciało być inaczej. Oczy całego świata skupiły się na Skopju tylko raz, z powodu trzęsienia ziemi. Miasto dostało w darze pomoc w odbudowie, ale nie każdą przyjęło. Teraz, kiedy stawia na nowo swoje reprezentacyjne centrum, chce być godne podziwu, bo już nie jest zadupiem, tylko stolicą nowego kraju.
Kraj nazywa się Była Jugosłowiańska Republika Macedonii (FYROM). To Grecja na forum ONZ nie chciała zgodzić się na nic innego. Bo Macedonia to przecież historyczna kraina, której mieszkańców już dawno nie ma. Ale miejscowi narodowcy gwiżdżą na to i Aleksandra Macedońskiego nazywają swoim dziadkiem.
Polacy i jeszcze parę narodów, którym – jak FYROMowcom – wydaje się, że wstają z kolan, na złość Grecji i Niemcom w kuluarach zwraca się do niej wazeliniarsko per Republiko Macedonii.
Republikanie, czyli narodowo-chrześcijańska większość w parlamencie, wykonali iście cyrkową sztukę. Tak naciągnęli krótką koszulkę historii, stanik ledwie, bo szyty dopiero od 1991 roku, że starczyło do kostek i przyprószyło gronostajami. Niemożliwe? A im się udało, bo kroili z nie swojej koszuli. W macedońskich szkołach z wykładowym macedońskim, macedońskie dzieci nie dowiedzą się, że to ich przodkowie – słowiańskie plemiona, wycięły w pień prawnuków Aleksandra Wielkiego, władcy Starożytnej Macedonii. Dowiedzą się za to, że był ich dziadkiem.
Oprzeć mit założycielski kraju właśnie na nim, to trzeba mieć bałkański tupet. To tak jakby myszy z Kruszwicy nazywały się Piastami, bo ich dziadkowie zjedli króla Popiela.
Ta uzurpacja sprawia, że nikt na świecie nie traktuje ich poważnie. A to rodzi frustrację i napinkę, żeby pokazać się z lepszej, nieistniejącej strony.
By zrozumieć skąd ta pycha i skąd te kompleksy, trzeba się cofnąć parę wieków. Za najwaleczniejszego wodza w historii, Macedonia rozciągała się od Śródziemnego i Czarnego, aż po Morze Kaspijskie i Ocean Indyjski i nikt na świecie nie odważył się jej podskoczyć. Choć i wtedy Skup nad Wardarem nie był żadnym istotnym ośrodkiem. Stała tu twierdza, ale tak mało ważna, że nikt jej nie atakował.
Szczęście odwróciło się od Skopja i całej Macedonii po śmierci Wiekiego Olka. Rozdarte państwo regularnie deptali a to Galowie, a to Celtowie. Ale głęboko wbiły je w ziemię dopiero rzymskie i bizantyńskie sandały, wymieniane raz po raz na ciżmy bułgarskich i serbskich carów. Potem przez pięć stuleci średniowiecza ugniatały je pośladki najeźdźców siedzących po turecku. Żeby w XIX wieku zniknąć zupełnie pod zadami najbliższych sąsiadów, a wychynąć dopiero po drugiej wojnie światowej, wcielone przez komunistycznego partyzanta Josifa Broza Titę do federacji narodów słowiańskich, z którymi Macedonię łączyli tylko Ilirowie z epoki brązu.
Za Tity Skopje wyglądało jak typowe bałkańskie miasto, czyli na wskroś orientalnie. Bo składało się w większości z tego, co pozostawili po sobie Turcy. Z minaretami wystającymi nad niewysoką zabudowę kamieniczek ściśniętych wokół tłocznych od świtu bazarów i meczetów.
Ten krajobraz zmienił się w 80 procentach w ciągu 20 sekund pewnego lipcowego poranka 1963 roku. Epicentrum sześciostopniowego trzęsienia ziemi znajdowało się w sercu miasta. Tego dnia Skopje przypominało powojenną Warszawę. Z tą różnicą, że tu pod gruzami zginęło tylko tysiąc osób, więc ulicami biegały tłumy przerażonych mieszkańców. 120 tysięcy straciło dach nad głową, a Skopje – większość tkanki historycznej.
Koła ratunkowe rzuciły Europa i pół świata. ONZ wysłało do Skopja speca, który podnosił z ruin Warszawę. Szefem programu odbudowy miasta został Adolf Ciborowski. Urbaniści pod jego wodzą naszkicowali nowe miasto rozrastające się wzdłuż rzeki i tak zostało zbudowane. Z wyjątkiem dwóch kilometrów kwadratowych ścisłego centrum, na które Ciborowski rozpisał międzynarodowy konkurs. Wygrał go Japończyk Kenzo Tange i to jego dziś powszechnie kojarzy się z odbudową macedońskiej stolicy. Choć z planu najsławniejszego ucznia Le Corbusiera zostało znacznie mniej niż z projektu polskich architektów.
Żeby zobaczyć dzieło urbanistów, najlepiej wdrapać się na górę Kale wyrastającą nad dzielnicą muzułmańską. Jest pretekst, bo na szczycie czeka ofiarowane przez polski rząd Muzeum Sztuki Współczesnej projektu warszawskich Tygrysów. Muzeum miało pomieścić pięć tysięcy dzieł podarowanych zrujnowanemu miastu przez artystów z całego świata. Jerzy Mokrzyński, Wacław Kłyszewski i Eugeniusz Wierzbicki, przedwojenni architekci zwani Tygrysami dlatego, że zgarniali nagrody w większości powojennych konkursów, znani m.in. z projektu katowickiego dworca, przynieśli Skopju postmodernizm.
Ciekawszy, bo wizjonerski, futurystyczny projekt stworzył Oskar Hansen – wiele lat wyprzedził ideę, by galerie sztuki same były dziełami. Jego pomysł był za trudny do wykonania i zbyt kosztowny nawet jak na oenzetowskie budżety.
Tygrysy położyły płaskie pudełka na cienkich nóżkach. Brzmi banalnie, ale jak taką prostą bryłę rzucić na plac na wierzchołu nad miastem, to wrażenie i podobieństwo do Partenonu na szczycie Akropolu stają się wyjątkowo silne.
Szkielet muzeum jest ze szczerego brutalistycznego żelbetu, ale okrywa go futro z innej epoki. Biały marmur na elewacji, taki jak w ruinach greckiej świątyni, to jeden z pierwszych cytatów konstytuującego się wtedy w Europie postmodernizmu. Co ciekawe, muzeum oddano do użytku w 1970 r., a po niemal pół wieku miasto jest wciąż podłączone do tego samego prądu w architekturze.
Wąsaty ochroniarz na migi tłumaczy, że wystawa grafik i rzeźb macedońskiego żyjącego artysty (ziewa), a bilet drogi (pociera kciukiem i wskazującym). Ale przypomina sobie, że jest coś z Polski i prowadzi do geometrycznej abstrakcji Henryka Stażewskiego. Jednak wejście na nieużywane piętro zasłania własnym ciałem – nie pozwala zobaczyć jak Tygrysy rozwiązały świetliki dające równe, rozproszone światło. I kategorycznie zakazuje choćby wyściubiać nosa na tarasy, z których rozciąga się panorama miasta. Wtedy daje się odczuć lekkie drgania wtórne, z epicentrum na Powązkach. Tygrysy przewracają się w grobie, bo po coś w końcu zaprojektowali to piętro i tarasy.
Jeśli po wyjściu z budynku obejdziesz go dookoła i usiądziesz na tarasowej ławce, dygot gruntu ustanie, a wąsacz nawet pomacha przyjaźnie.
Najbliżej widać jedyną, która oparła się falom sejsmicznym – dzielnicę muzułmańską. Od tamtego czasu zapomniana przez miasto, pozostawiona samej sobie, by rozsypała się w proch. Ale wciąż żyje i przyciąga więcej turystów niż nowo budowany kompleks tuż za nią. Bo jest autentyczna. Wąskimi, gwarnymi uliczkami suną z gracją obwieszeni złotem śniadzi faceci w krótkich gaciach, za nimi drobią ochustane kobiety w płaszczach jak z Lalki Prusa. W tej kolejności wchodzą do mikroknajpek z ceratami na stołach i przepierzeniami z muślinu i tam znikają dla reszty katolickiej społeczności w mieście. Albańskich muzułmanów zamieszkujących starą dzielnicę nie widuje się w europejskim centrum.
Patrząc dalej na miasto jest rzymski akwedukt, który jakoś ustał trzęsienie ziemi; twierdza, rzekomo sprzed naszej ery, nieco rozsypana z powodu wstrząsów i nienaprawiona do dziś; po jednym średniowiecznym moście, pięknym meczecie i ni to kościółku ni cerkiewce w niskiej suterenie z cudnymi ikonami. To prawie pełna lista zabytków, czyli obiektów po pięćdziesiątce w Skopju.
Centrum zabudowane jest rozrzeźbionym późnym brutalizmem, otaczającym nowo budowaną dzielnicę rządową, garścią świeżo odpicowanych reprezentacyjnych kamienic z międzywojnia, okraszonych kilkoma hotelowymi pałacami w podobie i plastikowymi biurowcami, wychylającymi się z pierzei w stylu Gherego i Lebeskinda. Resztę doliny Wardaru wypełniają bloki podarowane po katastrofie przez Stany i bogate kraje Europy oraz nowe wysokie apartamentowce w wersji budżetowej, rosnące wokół centrum jak grzyby po deszczu.
Tylko zrealizowane szczątki planu Tangego bronią się architektonicznie. Japończyk według wielu stworzył master plan master planów. Po utopijnych projektach, których nie miał szans zrealizować: najpierw skromniejszym – Zatoki Bostońskiej, z blokami stojącymi okrakiem nad jezdniami położonymi na palach wbitych w dno oceanu, a potem pełnym rozmachu planie Zatoki Tokijskiej, której brzegi chciał połączyć wielopoziomową siatką mostów porośniętych piętrzącymi się mieszkaniami, wreszcie rysował coś, co zaraz miało być zbudowane. Tam tylko teoretyzował z koncepcjami rozbudowy kapitalistycznych miast, tu – na państwowym gruncie – mógł wszystko.
Musiały pięćdziesięcioletniemu Kenzowi drżeć kolana, kiedy kreślił szerokie estakady w duchu powstałego dopiero co metabolizmu. Ruchu, zakładającego, że miasta to ekosystemy, zbudowane na mocnych, trwałych konarach i gałęziach, którymi odbywa się komunikacja i transport, wokół których powinniśmy wić sobie gniazda, jakich w danym momencie rozwoju potrzebujemy.
Tange zaproponował ultranowoczesną metropolię jak z fantastycznych filmów opartą na dwóch symbolicznych filarach zapożyczonych ze starożytnych polis. Jego koncepcja opierała się na stworzeniu centrum „mocno kadrowanego dużymi budynkami mieszkalnymi, tworzącymi Mury Miejskie i imponującym węzłem transportowym, symbolizującym główną Bramę Miejską”. Przecinające się na wielu poziomach krwiobiegi szos miały dostarczać ruch do pomp biur i mieszkań, co raz to wysysając go z ulicy, to zaraz na nią wydmuchując. Walcowate rdzenie stojące wzdłuż arterii były aortami, wokół których można było dowolnie namnażać rzędy komórek mieszkalnych. Projekt tych budynków był rozwinięciem koncepcji, którą Tange zrealizował kilka lat wcześniej w japońskim mieście Kōfu. Zbudował wtedy biurowiec dla spółki medialnej, którego oparta na zewnętrznych rdzeniach konstrukcja umożliwiała rozbudowę w razie rozwoju firmy.
W połowie lat 60. te projekty wydawały się bardzo odważne w kolebce metabolizmu, a co dopiero w stolicy socjalistycznej republiki Jugosławii. Władze przyjęły koncepcję Japończyka, ale nie miały odwagi jej wdrożyć. Z jego pomysłu zrealizowano jedynie estakadę nad centralnym skrzyżowaniem, która u niego była wielopiętrową Bramą Miejską oraz kilka budynków użyteczności publicznej okalających ścisłe centrum.
Obiekty skroili głównie macedońscy architekci, przeszywając panujący tu wtedy brutalizm nitką przywiezionego z Dalekiego Wschodu metabolizmu. Wszystkie masywne, monumentalne i harde jak bałkańska dusza.
Niezwykle efektownie przetworzył idee Tangego Georgi Konstantinovski, ważna persona macedońskiej architektury. Domy studenckie im. Goce Dełczewa (1969) mają po kilkanaście pięter, więc architekt potrzebował większych rdzeni niż proponowane przez Tangego pięciometrowej średnicy rury na rogach budynku. Zbudował tarcze z szybami windowymi, wystające ponad obrys akademików, które jeszcze dynamizują i tak już rozedrgane fasady.
Wrażenie rozmachem i bogactwem form robi Kampus Uniwesytetu Świętych Cyryla i Metodego (1974), które Słoweniec Marko Mušič wyrzeźbił już w duchu postmodernizmu. Podobnie jak budynek opery i baletu (1979) zaprojektowany przez kolektyw Biro 77.
Perłą w koronie jest jednak budynek poczty i telekomunikacji (1972-81) Janko Konstantinova, który terminował u legendy fińskiego projektowania Alvara Aalto. Wygląda jak średniowieczny zamek warowny z kolorowymi szybkami. Gdyby zrealizował pocztę parę lat wcześniej, byłaby ikoną europejskiego brutalizmu. Konstantinov jednak zmagał się z charakterystycznymi dla krajów socjalistycznych niedoborami środków i materiałów. Rozpoczęta z dużym opóźnieniem w latach schyłkowego brutalizmu budowa została ukończona dawno po pogrzebie tego stylu.
Zespół budynków jest równie surowy w wyrazie jak w odbiorze. Do wymyślonej jako hala pocztowa dla ludu parterowej rotundy nie wejdziesz, bo przejęli ją urzędnicy. W wejściu do wysokościowca zajmowanego przez niemiecki telekom są bramki jak na lotnisku i ochroniarze nieskorzy do żartów.
To co można zobaczyć z bliska jest niebezpieczne dla zdrowia. Kenzo stworzył projekt wstępny skopijskiego węzła transportowego, a wykończyli go miejscowi architekci. Szeroka estakada z torami kolejowymi biegnącymi przez środek miasta, z peronami na górze i dworcem autobusowym po drugiej stronie pod spodem robi wrażenie ledwie zaczętej budowy, jest ułamkiem tego co chciał Tange. Ciekawe czy przewidział co się z tą architekturą wydarzy, kiedy miejska flota transportowa w XXI wieku będzie składać się z wyprodukowanych w poprzedniej epoce klekotów, których kierowcy na postoju nie wyłączają silników. Do wysokości wzroku wiadukt pełni rolę słupa ogłoszeniowego, wyżej filary i sklepienia wyglądają jak wysmołowane.
Przez dwie dekady od kataklizmu władze Jugosławii zlecały budowę elementów master planu Tangego, kluczowych dla funkcji danego kwartału. Mimo rozproszenia budynki zaczynały tworzyć spójny obraz miasta. Ale kiedy zaczął się proces rozpadu Jugosławii, skończyło się budowanie.
Ścisłe centrum nad rzeką od zawsze planowane było na starówkę-wizytówkę, więc amputowano je z metabolistycznego planu i przez czterdzieści lat leżało odłogiem. Dopiero musiał pojawić się przywódca na miarę Aleksandra Wielkiego, żeby znaleźć pieniądze na postawienie dzielnicy rządowej zdolnej zadziwić świat.
Właśnie kończą ją budować. Będzie w następnym odcinku i nie da się jej odzobaczyć.