Władze Byłej Jugosłowiańskiej Republiki Macedonii od dekady szastają kasą jakby odkryły złoża ropy naftowej – szerokim gestem zabudowują stołeczne centrum reprezentacyjnymi gmachami. Od stycznia 2007 roku postawili 137 obiekty za prawie 700 milionów euro. Urzędy państwowe, uczelnie, muzea, teatry, place i bezmiar pomników, czyli wszystko to co posiada każda europejska stolica, a bez czego Skopje dawało radę od pół wieku, kiedy to Ziemia praktycznie zrównała je z ziemią.
Dlaczego teraz? Nie wstąpili do Unii, nie dostali spadku po dziadku, ani nie znaleźli żadnych skarbów w ziemi. Otóż kiedy do władzy doszła skrajna prawica, pękł ropień chorej ambicji. Na to żeby go zaleczyć, składa się teraz dwa miliony obywateli małego państewka na dorobku.
Po trzęsieniu ziemi w 1963 roku, Skopje mogło odbudować się z pomocą ONZ w modnym wówczas metabolistyczno-brutalistycznym stylu, zaproponowanym przez światowej sławy architekta i urbanistę Kenzo Tange (o czym było w poprzednim odcinku). Władze zrealizowały jednak tylko wybrane elementy jego pomysłu, pozostawiając odłogiem najatrakcyjniejszą przestrzeń pomiędzy zaplanowanymi przez Japończyka miejskimi Bramą i Murem. Projekt Tangego może i był funkcjonalny i nowoczesny, ale przy okazji kosmopolityczny i oderwany od korzeni. To co buduje się tu teraz jest zaprzeczeniem jego koncepcji. Układem miasto ma przypominać antyczną metropolię, której nigdy tu nie było, a przepychem – jeszcze odleglejsze Bizancjum.
Stolicą Skopje stało się na chwilę w XIV wieku za serbskiego cara, a nieprzerwanie dopiero od końca drugiej wojny światowej. Dziś ten pępek smarkatego kraiku, który nie zdążył jeszcze nacieszyć się wolnością, chciałby się nadąć, wybrzuszyć, pokazać światu. Mógł pójść śladem wielu bałkańskich miast, pobudować tandetne, ale ekskluzywne kasyna, hotele i czekać na nadzianych Włochów i Greków. Ale nie, plan pępka był ambitniejszy – uwieść żony zagranicznych hazardzistów. Zbajerować je sztuką wysoką, zapraszając do opery, filharmonii, teatru, zabrać na zakupy do efektownych galerii albo wziąć na spacer na nadrzeczne bulwary, parki i place. Zapewnić żonom atrakcje, by mężowie mogli w spokoju trwonić fortuny.
Nowe centrum wypełniło się „zabytkami”, których tak tu brakowało, w liczbie i przepychu mającymi pokazać światu, że Macedończycy nie wypadli sroce spod ogona. Idealnym do tego anturażem był postmodernizm wsparty na klasycystycznych kolumnach pomalowanych barokowym złotolem, styl wręcz stworzony do realizacji wybujałych fantazji.
Tak to sobie umyślił Nikoła Gruewski, nacjonalista, były bankster, który został premierem w 2006 roku i autorytarnie władał krajem przez dziesięć lat. Dla jednych stworzył stolicę na schwał, według innych – głównie lewaków, wykształciuchów, mniejszości narodowych i seksualnych – plan Skopje 2014 to jego megalomański kaprys, kiczowaty disneyland i przekręt na mega gruby hajs. W państwie o liczebności Mińska, które finansowo ledwie chyrchla, staje pozłacany neoskansen za wkrótce miliard euro.
Gruewski umyślił pozszywać Wardar mostkami co sto metrów, na których pomiędzy kandelabrami zawsze stać będą ojcowie macedońskiej dumy, a czasem przejdzie jakiś turysta, żeby zachwycić się i zadumać nad losami ziemi, która wydała tylu wspaniałych mężów i jedną Matkę Teresę (później) z Kalkuty.
Kiedy w Wardarze mył nogi Aleksander Wielki, Homer siedział na drugim brzegu z namoczonym piórem i zapisywał, że to najczystsza z rzek Europy. Nie ufajcie ślepemu Grekowi, dziś płynie w niej więcej brudu niż wody. W lipcu ten ciek da się przejść podwijając nogawki do kolan, więc paradnie wyglądają przewieszone przezeń barokowe bombonierki.
Te mostki łączą place – kamienno-betonowe pustynie bez drzew, które zdają się być wylane tylko po to, by w centralnym punkcie umieścić jakiś gigantyczny pomnik i zrobić pod nim fontannę. Dwa największe są z brązu i nazywają się nie tak jak chcieliby Macedończycy, tylko tak jak Grecja pozwoliła. „Wojownik” to Flip Macedoński stojący na placu na północnym brzegu, z lewą dłonią na mieczu, a prawą uniesioną w geście zwycięstwa i źródełkami tryskającymi spod jego stóp.
Drugi plac jest okazalszy, to Macedonia. Na środku ogromnego ronda dla pieszych strzela w górę tonami drogiego kruszcu, włoskiego marmuru i hektolitrami wody wytryskiwanymi z setek dysz według planu jakiegoś autystycznego artysty, ośmiopiętrowy „Wojownik na koniu”, łudząco podobny do Aleksandra Wielkiego, na gigantycznym postumencie obłożonym marmurem i naturalnej wielkości brązowymi rzeźbami zbrojnej świty, tudzież ośmioma lwami, z których połowa zwraca się do niego ogonami, a połowa rzyga wodą na stopy generałów.
Dech zapiera to cudo. Wielkością, przepychem szlachetnych surowców i bogactwem ozdób. To nie jest pomnik-fontanna, która mogła stanąć w jakiejś pipidówie. Wiele stolic świata chciałyby mieć taką atrakcję.
Dokładnie tak zaprzeć dech całemu światu miał projekt Skopje 2014, według którego powstają te osobliwości: 28 budynków użyteczności publicznej (parę muzeów i teatrów, filharmonia, opera, kilka uczelni, ministerstw i urzędów), pięć nowych placów z dwiema fontannami, połączonych czterema mostkami i jednym łukiem triumfalnym w morzu rzeźb, posągów i pomników. I to wszystko w ścisłym centrum metropolii liczącej pół miliona mieszkańców. Budują jeszcze diabelski młyn za 20 mln euro, podobny do London Eye, z którego ławeczek można będzie oglądać górne pokłady czerwonych piętrusów kursujących po mieście.
Ta karuzela nad rzeką, te double-deckery, kamienica przy głownym placu z telewizorem na fasadzie, większym niż pierwowzór na Piccadilly Circus, a także łuk triumfalny prawie jak z Paryża, rzeźby prawie jak z Bramy Brandenburskiej i kopuła jak z Reichstagu ma nas przekonać, że Skopje jest wyjątkowe. Ale nie wyjątkowe na swój sposób, bo to ryzykowne, tylko na jakiś sprawdzony, zaczerpnięty od innych. Władze kraju wyszły bowiem z założenia, że nie da się wynaleźć koła na przełomie XX i XXI wieku, dlatego trzeba je zmontować z najlepszych dostępnych na rynku części. Nie tak ordynarnie jak Chińczycy, którzy metodą wytnij/wklej kradną ikony europejskiej architektury, tylko subtelniej – podpatrując, pożyczając i cytując pasujące do koncepcji obiekty z długiej historii Europy.
Przyznać trzeba, że idea kopiowania jest tu realizowana spójnie i ma wcale dobry marketing. Tutejsze symbole narodowe to przekaz reklamowy czystej wody zmącony tylko kijem polityki historycznej. Flaga jest bardzo sexy, jak rewolucyjna, łudząco podobna do wojennej japońskiej, ze wzorem idealnie nadającym się na ręcznik, paero i zasłonkę. Herb stolicy przegadany jak folder turystyczny: ośnieżony szczyt w stylu Kilimandżaro, fragment starej twierdzy i kamiennego mostu. Te plakaty reklamowe zapowiadają produkcję klasy B, ale nie do końca zdradzają jak marne będą dekoracje na planie zdjęciowym.
Stolicą europejskiego kiczu zaczęto nazywać Skopje wiele ton brązu i marmuru temu, czyli w 2014 roku, kiedy program miał się zakończyć, a był dopiero na półmetku. Dziś parkowe aleje, bulwary, place i mosty poutykane są posągami jak świąteczne pomarańcze goździkami. Nie potkniesz się o nie tylko dlatego, że większość stoi na piedestałach i błyszczy w słońcu. Brąz kapie z wojowników, nimf, mędrców, czyścibuta, świętych, karmiących matek i współczesnych blachar pod centrum handlowym, z lwów, byków i rydwanów. A wokół bordiury i marmury, skrywające mury z pustaków ogaconych styropianem.
Figury, do których można podejść blisko są z brązu. Te gęsto pokrywające gzymsy wieńczące ściany budynków rządowych to gips pociągnięty złotolem, jak same gzymsy.
Ale cóż to są za budynki! Eklektyzm podręcznikowy: klasycystyczne w porządku doryckim, wyciągnięte w górę gotykiem, ale dociążone rokokową mnogością ozdób, z wielkimi przeszkleniami z lustrzanych szyb jak w szalonych latach 90. w Polsce. Jeśli zamiarem inwestora i architektów było, by nie przejść obok tego obojętnie, cel został osiągnięty.
Wzrok sam się rwie do tych pilastrów, portali, frontonów, gzymsów i jeszcze wyżej, do złotych snajperów na dachach, czyli posągów królów i dowódców obstawiających dachy najwyższych ministerstw. Ale wystarczy być krótkowidzem, albo zjechać wzrokiem nieco niżej, by ci władcy przedzierzgli się w przodownice i przodowników pracy, jak na naszym Pałacu Kultury i Nauki.
Tych budynków nie da się przejść pomimo. Oddziałują tak, że nawet turystom sztywnieją kolana w defiladowym kroku. Nikt tu pospiesznie nie przemyka w łachmanach, nie ciągnie za sobą wózków z makulaturą, ani kobiet w hidżabach. Poświaty blichtru wokół ministerstw i muzeów dają tak podniosły nastrój jak na Jasnej Górze w wigilię pielgrzymki.
Nie budziły takiego respektu wiosną zeszłego roku, nawet mimo kordonów policji pilnującej tych obiektów. Obywatele wkurzeni na drwiącą sobie z demokracji partię rządzącą chwycili za karabiny do paintballa, balony z farbą i ruszyli na belweder. Poszło o prezydenta, który ułaskawił 56 partyjnych kolegów oskarżonych o podsłuchiwanie krytyków władzy. Może gdyby, jak u nas, chodziło o jednego koordynatora służb specjalnych, a prezydent rozpoczynałby pierwszą kadencję, pewnie by mu się upiekło, ale Ǵorge Iwanow już od siedmiu lat był marionetką w rękach Wielkiego Nikoły, rządzącego dyktatorską ręką na wzór swojego wielkiego „przodka”. Faktycznym powodem buntu był wkurw po dziesięciu latach uścisku tej twardej dłoni, czyli kosmiczne wydatki władzy skrupulatnie sumowane przez Bałkańską Sieć Dziennikarstwa Śledczego. Z ich wyliczeń wynika, że budowany właśnie kiczoland będą spłacać jeszcze prawnukowie dzisiejszych Macedończyków.
Z tej złości tysiące demonstrantów upstrzyło kolorowymi kleksami dumę obozu władzy – obiekty programu Skopje 2014. Trzeba przyznać, że nieźle to wyglądało, cały tandetny patos zniknął jak ręką odjął. Barwne ciapki na marmurze bardziej niż akt wandalizmu przypominały instalację artystyczną, której autor dostał zlecenia odczarowania nadętości. Nikoła podejrzewał, że tym zleceniodawcą był sam George Soros. Amerykański miliarder miał go usunąć z fotela po to, by zdestabilizować sytuację w kraju i wpuścić doń falę imigrantów z Afryki. Gruewski stołek oddał, ale żaden kataklizm nie nastąpił.
Te budynki są zwierciadłem aspiracji niedawnego przywódcy narodu do wielkości, potęgi i bycia ważnym – cech, co do których wielu tu czuje fantomowe bóle. Nikoła wymarzył sobie stolicę godną nie malutkiego kraiku, tylko wielkiej Zjednoczonej Macedonii – tworu o jakim miejscowi nacjonaliści marzą od wieku. Gdyby odebrać dawne ziemie macedońskie Grecji, Bułgarii, Albanii, Kosowu i Serbii, stolica nie byłaby na wyrost, będzie w sam raz. Niech sąsiedzi trzęsą portkami, że to gorejące serce przyciągnie do siebie ziemie całej historycznej krainy.
Architektura historyczna to narzędzie polityki, która w Macedonii rzeźbi znacznie głębsze rowki niż u nas. Nam, Polakom zdarza się popełnić pomnik, najwyżej ratusz czy kościół, żeby jednej opcji było lepiej, a drugiej na złość. Oni stawiają centrum stolicy w jednej intencji.
Wyobrażacie sobie Krakowskie Przedmieście odpicowane na miarę wielkości Polski Jagiellonów, kiedy była trzecim po Rosji i Imperium Osmańskim państwem Europy? Jak byśmy teraz mogli od początku zaprojektować tę ulicę, to cóż to byłby za monumentalizm, rozmach i blichtr. Kto wie czy nie podobny do skopijskiego cudu.