Przez wiele wieków Buda i Pest znad brzegów dawały sobie znaki architekturą. Na bulwarach powstawały gmachy, zwrócone twarzą do rzeki, w pełni mogące być podziwianymi jedynie z drugiego brzegu. Rywalizacja przeszła w symbiozę, gdy miasta się połączyły.
Budapesztu nie da się ominąć podążając na południe. Jakby nie kręcić na autostradzie i tak przejedziesz przez centrum wzdłuż Dunaju, przekroczysz któryś most, żeby się zachwycić. Mniej to wygląda na nieuwagę drogowców, a bardziej na przemyślaną politykę miasta. Zakochać się w Budapeszcie można nawet z okien samochodu. To miejscami monumentalna metropolia, której udaje się zachować ludzką miarę.
Siedem głównych mostów spaja brzegi Dunaju w miejscach, gdzie w czasach rzymskich stały obozy wspierające warownię urządzoną w Budzie na Górze Gellerta. Łączył ją wtedy z Pesztem prosta drewniana kładka sklecona przez rzymskich inżynierów. Kiedy runęła, nikt nie pamięta.
Na następną stałą przeprawę pesztańczycy i budowianie czekali ponad szesnaście wieków. Most Łańcuchowy zbudowany w 1848 roku stał się jedyną kamienno-stalową klamrą na całym węgierskim Dunaju.
Choć wygląda jak wjazd do warowni, okazał się bramą weselną, która połączyła oba miasta w jeden Budapeszt. Droga z parlamentu, który jest witryną pesztańskiej równiny, do gorących łaźni pod budańskimi wzgórzami odtąd już nie niosła ze sobą niedogodności i ryzyk związanych z przeprawą promową czy zimową po lodzie. Most był tak zatłoczony, więc dochodowy, że szybko zaczęto stawiać kolejne.
Prawie trzydzieści lat później, kilkaset metrów wyżej w górę rzeki postawiono Most Małgorzaty. Jedno pokolenie, a jakby różniło je parę epok. Subtelny, elegancki i tak fikuśnie skrojony, jakby dopiero co wycięty z bulwaru nad Sekwaną. Faktycznie, most jest francuski do ostatniego nitu, zaprojektował go i zbudował w swojej ojczyźnie inżynier z Nantes, Ernest Goüin. Najpierw przez parę lat brał miarę, a potem dostarczył i złożył do kupy pomiędzy brzegami Dunaju.
Długi na ponad sześćset metrów połączył promenady po obu stronach rzeki z Wyspą Małgorzaty, gdzie rozdzielają się nurty Dunaju. By wszystkie filary stały prostopadle do nurtów most łamie się w połowie. Tam też zbudowano rampę łagodnie opadającą na wyspę.
Most spodobał się (zwłaszcza samobójcom), bo pasował (albo nie) do wyobrażenia Węgrów o swojej stolicy. Świetnie korespondował z mającym wyrosnąć za kilka lat majestatycznym gmachem węgierskiego parlamentu, który stał się ikoną miasta i dowodem na poluzowania postronka, na jakim przez poprzednie dekady wodzili Madziarów Habsburgowie.
Kolejne dwa mosty powstały niemal równocześnie, na przełomie XIX i XX wieku. Przyjęły imiona ówczesnej węgierskiej pary królewskiej, cesarza Franciszka Józefa i jego kuzynki (papież dał dyspensę) Elżbiety Bawarskiej. Domniemywa się, że to sympatia Elżbiety do Madziarów doprowadziła do koronacji austriackich władców na królów Węgier. Symbolicznie zrównało to obie stolice dualistycznego państwa i połechtało czule nowych poddanych. Ale do pełni szczęścia i rozkwitu miasto potrzebowało więcej mostów.
Oba godne były władców. Most Franciszka Józefa, przypomina dostojną katedrę, albo królewską matronę rozkraczoną nad rzeką w zakasanej halce. Jej ażurowe desu, czyli kratownica wzmocniona wspornikami, wygląda jak koronkowo utkany epos, obsypany symbolami hungarskimi jak austriacki strudel rodzynkami. Na ramiączkach halki siedzą mityczne trule – kruko-orły, które według jednych legend tylko przywiodły Madziarów na te ziemie, według innych były praojcami narodu.
Pewnie przez te symbole most jest szczególnie bliski Węgrom. Zaprojektował go węgierski inżynier (co prawda syn Czecha). Powstał w czasach, kiedy państwo rozciągało się od Spisza i Orawy (o którą ścierało się z Polską od setek lat), aż po chorwackie wybrzeża Adriatyku. Most imienia Najjaśniejszego Pana, pamiętanego z tego, że jego portret obsrały muchy, jako pierwszy po drugiej wojnie został odbudowany, i – jako jedyny – wiernie. Zmienił tylko nazwę na Wolności, bo właśnie o tym myśleli Węgrzy, gdy stawiali most cesarzowi.
Czemu zatem jest ulubioną trampoliną samobójców? Pewnie temu, że to bardzo medialne miejsce, wozy straży pożarnej, policji i stacji telewizyjnych potrafią całkowicie zablokować ruch na moście.
Wycofujący się faszyści spalili za sobą wszystkie mosty. Most pięknej Elżbiety również. Wisząca nad rzeką kibić była tak wiotka, że saperzy potrzebowali ćwierci dynamitu tego co na most Franciszka Józefa.
Koronkowe dźwigary i królewskie wrota filarów są w obu mostach podobne, ale idealne proporcje i dyskretną elegancję miała tylko Sissi. Zawisła na wyraźne życzenie jej męża. Cesarz upierał się, by był to najdłuższy most wiszący na świecie. Dokonali tego inżynierowie Aurel Czekelius i Kherndl Antal. Palmę pierwszeństwa po ponad dwudziestu latach, odebrał im młodzieniec zza oceanu, „artysta betonu i stali” o aktorskim nazwisku, Rudolf Modrzejewski.
Choć w rzekę runęły tylko jednej filar i przęsło, przebudowano cały most. Gdy go odarto z koronkowej bielizny, idealna figura stała się lepiej widoczna. Uwypukliła się też dawna wiotkość. Gdy mostem jadą tramwaje, jezdnie kołyszą się jak pokład statku.
Na podwieczorek można zostawić sobie najmłodszą przeprawę. To na nią nieśmiało kierują drogowskazy na autostradzie, gdy wracasz z wakacji. Prawie dwa kilometry Mostu Megyeri mają wszystkie atuty, żeby być klamrą w kategorii naj. Jest najdłuższy, najbardziej doniosły technicznie i najdroższy.
Unia Europejska to kolejne w historii tego kraju imperium, po Cesarstwie Rzymskim, a dużo później – Austrii, których pieniądze Węgrzy zawsze umieli elegancko i ze sznytem wydawać na urodę i chwałę swojej stolicy. Tylko pogratulować takich zdolności.
Zdjęcie na górze strony © Javier Collado Jiménez