Kiedy architekci z MVRDV kilka lat temu postawili Markthal w Rotterdamie, zachwycał się nim cały świat. Jaki to oryginalny projekt, jakie sprytne połączenie przestrzeni prywatnych z publicznymi. Co za zgrabny mariaż handlu, gastronomii i mieszkań w jednym budynku. Że też nikt na to wcześniej nie wpadł. Ależ wpadł!
Gdy w Europie rozkwitała Belle époque, Neapol raczej przygasał. Dekadę wcześniej bohater narodowy Giuseppe Garibaldi wyrwał miasto z rąk Burbonów, ale nie wytrącił z marazmu. Ważny włoski ośrodek przemysłowy i port snuł się smętnie w dymach Wezuwiusza. Nawet wulkan miał w sobie więcej życia niż mieszkańcy – od połowy XIX wieku wybuchał co parę lat, a co chwila grzmiał i posypywał dachy popiołem. Jeśli dziś w Neapolu panuje taki syf i rozpierducha, że chwilami zbiera się na wymioty, to łatwo uwierzyć, że 135 lat temu, bez kanalizacji i bieżącej wody, mogło być dużo gorzej. Dla bakterii przecinkowca to były warunki jak cholera. Atmosferę tak ciężką i śmierdzącą, że można ją było kroić nożem, ówcześni mędrcy przypisywali miazmatom, czyli morowemu powietrzu wydobywającemu się z gnijącej ziemi.
Kolejna, dziewiąta już epidemia cholery w ciągu półwiecza zwróciła oczy kraju na dramat Neapolu: postępującą degradację i biedę w centrum miasta. Potomkowie słynnych na cały starożytny świat budowniczych akweduktów, mieszkali nad potokami ścieków, a wodę wciągali cebrzykami przez okna wąskich studni kamienic. Świeżo zjednoczone Włochy rzuciły wór lirów na poprawę tego stanu. Akcja „risanamento” czyli „uzdrowienie” stolicy Kampanii trwała aż do I wojny światowej. Skupiono się głównie na oczyszczaniu nasiąkniętej ściekami ziemi i poprawie systemu kanalizacji, ale wyburzono też kwartały ruder, wytyczono nowy reprezentacyjny trakt i na jego końcu zbudowano... galerię handlową. Czyli ni mniej ni więcej – pozbyto się z centrum miasta biedoty. Trzeba przyznać, poskutkowało.
W czasie gdy powstawała Galeria Umberto I, w Paryżu pięła się w górę Wieża Eiffla, a pierwszy amerykański wieżowiec – 11-piętrowy Home Insurance Building stał w Chicago ledwie parę lat. Zbudowano je z tego samego powodu: popularyzacji stalowych konstrukcji w budownictwie. Metalowa rama tworząca szkielet budowli brała na siebie część ciężaru ścian, dzięki czemu mogły być one cieńsze, a co za tym idzie piąć się wyżej w górę lub być od siebie bardziej oddalone.
Pomysł by zadaszać ulice handlowe pojawił się w Europie ponad trzy wieki temu, sto lat później zyskał na popularności. Przeszklone pasaże handlowe zaczęto budować w Paryżu po rewolucji francuskiej. Sklepikarze robili to ze względów praktycznych, by eleganccy klienci wchodzący do sklepów z ulicy nie przyjmowali na głowy wiader pomyj lub ekskrementów z okien wyższych pięter. Z czasem odkryli, że na końcach pasażów można ustawić bramy, przy nich „selekcjonerów” i zatrzymać element, który nie pasował do tak ekskluzywnych miejsc.
W tym duchu i pokryte żeliwno-szklanymi dachami powstały m.in. pierwszy w Londynie Burlington Arcade (1819), okazała brukselska Galeries Saint-Hubert (1848) i otwarty w tym samym roku Pasaż przy Newskim Prospekcie w Petersburgu. Efekty przeszły najśmielsze oczekiwania kupców. Okazało się, że zadaszone trakty handlowe przyciągają bardziej luksusowe sklepy, te – bogatszych klientów, a oni – dobre restauracje. Klienci czują się tu znacznie lepiej, spędzają więcej czasu i pieniędzy. Zadaszone galerie handlowe stawały się enklawami luksusu w centrach miast, bezpiecznie ogrodzonymi od biedy, brudu i smrodu.
Wiedział to wszystko inżynier Emmanuele Rocco, wiedzieli też inni architekci, którzy przystąpili do konkursu na projekt neapolitańskiej galerii. Ich pomysły były bardzo podobne. Rocco wygrał, bo pokazał, że nie trzeba wyburzać wszystkiego w okolicy. Zostawił wiele zabytkowych budynków, m.in. Teatr San Carlo z XVIII wieku, na który wychodził jeden z pasaży. Drugi – bo galerię Rocco narysował na planie krzyża (co bardzo spodobało się jurorom) – stał okrakiem nad główną ulicą śródmieścia, przy której inżynier też oszczędził co ciekawsze budynki.
Projekty konkursowe niewiele się różniły, bo wzorzec był jeden: Galeria Wiktora Emanuela II, zbudowana ćwierć wieku wcześniej, duma potężnego Mediolanu, miasta, na które neapolitańczycy popatrywali z zazdrością.
Inżynier Rocco złapał, że w konkursie mniej chodzi o założenie urbanistyczne, a bardziej o pokazanie mediolańczykom kto lepszy. Żeby skopiować wzorzec ze stolicy Lombardii nie trzeba aż architektów, wystarczą zdolni inżynierowie. Rocco wzniósł kamienice – ba, pałace wręcz – na sześć kondygnacji (o dwie więcej niż mediolańskie), zrównując je z Teatrem San Carlo i zlecił inżynierowi Francesco Paolo Boubée stworzenie kopuły, wystającej ponad okoliczne dachy. Znacznie wyższej niż galeria w Mediolanie, na co pozwalały nowe możliwości obliczeniowe.
Inżynierowi Ernesto Di Mauro i architektowi Antonio Curri powierzył Rocco przyozdobienie fasad. Elewację pierwszej kondygnacji tworzą marmurowe pilastry udawane farbą, wyraźnie rysujące wejścia do sklepów, wysokie jak oferta, do której zapraszają antresole. Wyżej są biura i gabinety z oknami weneckimi w wersji pałacowej, z łukami opartymi na kolumnach. Jeszcze wyżej salony, nieco tylko niższe i skromniejsze, a na samej górze – sypialnie i buduary z kwadratowymi oknami.
Jednak najatrakcyjniejsze jest to co powyżej. Cztery cylindryczne sklepienia zbiegające się w kopułę utworzoną z szesnastu żeber – łuków kratowych. Centralna kopuła wystająca 56 metrów nad ziemią była jedną z najwyższych konstrukcji szklano-stalowych XIX wieku.
W słoneczny dzień wchodząc do galerii trzeba było mrużyć oczy, promienie wpadające przez tysiące szyb dachu, odbijały się od wystawowych okien, kosztowności znajdujących się za nimi, kryształowych żyrandoli we wnętrzach i wyglancowanych na błysk lakierek dżentelmenów. O te ostatnie dbali pucybuci, których galeria była główną kwaterą. Do niedawna ostatniego można było spotkać przy wyjściu na Via Toledo, ale trampki i sandały turystów okazały się dla niego zbyt dużym wyzwaniem.
Dziś też trzeba mrużyć oczy, bo wzrok biegnie ku jasnemu sklepieniu, jak w kościele. Zwłaszcza jeśli podziwiać zdobne łuki nad wejściami do galerii. Czego tam nie ma: od mitycznych bogów, po alegorie czterech pór roku i czterech kontynentów, nauki i postępu, przemysłu i handlu, braterstwa i wpisanych w koła par cyrkli tworzących Gwiazdy Dawida na bębnie kopuły. Można by sądzić, że to zyskująca na sile masoneria postawiła sobie neapolitańską lożę Grande Oriente d'Italia, okazalszą niż pierwsza włoska loża Wielkiego Wschodu Włoch w Mediolanie. Ale nie do końca tak było, budowniczowie należeli co prawda do wolnomularzy, zakon umościł tam sobie siedzibę, ale pełnej kontroli nad inwestycją nie udało im się przejąć.
Stoliki kafejek i restauracji ustawione na marmurowych mozaikach ze znakami zodiaku zazębiały się o siebie, jak gwary rozmów gości i muzyka ulicznych grajków. Dyskretna cisza panowała w salonach mody i sklepach z towarami luksusowymi, jak książki i biżuteria. Głośniej było przed pierwszym kinem w mieście i pierwszym we Włoszech kabaretem na wzór paryskich Moulin Rouge i Folies Bergère. W Salone Margherita śmietanka Neapolu rozprawiała o polityce i sztuce, przyglądając się kuso odzianym tancerkom fikającym nóżkami na trzech scenach – takie luksusy i zbytki z nutką dekadencji typowej dla fin de siècle'u.
Czy jeśli dodać, że miejscowa burżuazja przesiadywała tu większą część doby, to nie jest to opis idealnej inwestycji? Prawie, bo nie do końca sprawdziło się połączenie prywatnych „palazzi” z przestrzenią publiczną – najdroższe mieszkania na pierwszym piętrze nie sprzedały się i trzeba je było gwałtem przerabiać na biura. Bogacze woleli tłuc się w nocy karetą kilkanaście przecznic do swoich pałaców, by cieszyć się spokojem i świeżą morską bryzą, niźli pokonać naście marmurowych schodów i zasypiać w nieprzewiewnych sypialniach, dokąd dobiegały odgłosy kończących się imprez.
Dziś połączenie biznesu i życia społecznego wciąż przebiega w galerii prawidłowo, lecz bogaci neapolitańczycy wciąż nie chcą tu mieszkać. Tłumy przyjezdnych, które pojawiają się na odbywających się co rusz pokazach mody, wystawach sztuki, koncertach i imprezach w klubach nocnych oraz sklepach z pamiątkami nie pomagają w tworzeniu się społeczności galerii. Kamienice są zamieszkane, a jakże, ale nie przez miejscowych. Na czwartym piętrze jest hotel w marmurach, ociekających złotem barokowych sofach, z łabądkami z ręczników na łóżkach z baldachimami. A wyżej – mieszkania na wynajem krótkoterminowy. Jedno i drugie oblegane mimo wysokich cen.
Ten sam problemem dotknie zapewne wspomniany Markthal, gdzie mieszkania się co prawda sprzedały, ale na jak długo ich właścicielom wystarczy cierpliwości by znosić obecność rzesz nieprzebranych turystów? Hala w Rotterdamie za parę lat może się w końcu gapiom opatrzy, galeria ze szklaną kopułą – jeszcze długo nie.