Była postacią tragiczną – nadwrażliwa, wybuchowa, notorycznie kłamiąca swoich klientów, wiecznie bez grosza, wiecznie z ogonem dłużników. Może gdyby miała łagodniejszy charakter, zostawiłaby po sobie dużo więcej i znacznie donioślejszych dzieł, umiałaby wykorzystać swoje pięć minut światowej sławy. Ale gdyby nie była niezrównoważona, czy stworzyłaby cokolwiek wielkiego?
Na początku zeszłego wieku w stolicy sztuki, Paryżu mieszkają trzy najlepsze polskie malarki. Obok Stryjeńskiej, starsza od niej o ćwierć wieku Olga Boznańska i najmłodsza z nich Tamara Łempicka. Tylko jednej wiedzie się dobrze. Łempicka rozpoczęła przygodę z malarstwem dopiero w Paryżu, ale szybko zdobyła sławę. Zaczyna pojawiać się w galeriach i bywać na salonach. Nie pasuje do dwóch pozostałych, bo nie jest dziwaczką, mężów zmienia na coraz bogatszych, więc pławi się w luksusach.
Niezamężna Boznańska prawie nie rusza się z pracowni, maluje powoli, paląc jak smok, obrazy sprzedaje tanio, często rozdaje. Utrzymuje ją ojciec ślący pieniądze z Krakowa. Stryjeńskiej nie miał kto utrzymać, zwłaszcza, kiedy uciekł z Paryża jej mąż. Życie Zochy w tym mieście to obraz nędzy, za który nikt nie chce dać złamanego franka.
Kilka lat później Paryż doceni ją i rozsławi. Na Wystawie Światowej, która przy okazji była objawieniem polskiej sztuki, zdobywa nagrody za wszystko, co pokazuje: panneux, ilustracje, plakaty, gobeliny i zabawki. Stryjeńska zdobywa cztery grand prix, wyróżnienie specjalne i Legię Honorową. Głośno o niej, ale jej status materialny raczej się nie poprawia. Jeszcze wiele razy w ciągu życia odwiedzi to miasto, zawsze ciągnąc za sobą tren długów.
Zofia Lubańska, córka krakowskiego sklepikarza na przekór ojcu zaczyna edukację artystyczną w szkole dla panien z dobrych domów. Ale musi też pracować. Rodziców Olgi Boznańskiej stać na najlepszych nauczycieli w Krakowie, a także w Monachium, dokąd artystka wyjeżdża w czasach, gdy Stryjeńskiej nie ma jeszcze na świecie.
Zocha podąża jej tropem na wariata. Ostrzyżona i po męsku ubrana, na dowód brata, jako Tadeusz von Grzymala, na Akademii Sztuk Pięknych w Monachium studiuje rok. Kiedy koledzy domyślają się, że to polskie czupiradło może być kobietą, czmycha. Przed ucieczką modli się leżąc krzyżem w kaplicy: „Zwal na mnie cierpienia moralne i tysięczne gorycze – ale w zamian za to daj mi możność wypowiedzenia się artystycznego i sławę.” Modlitwa, przynajmniej w części, zostaje wysłuchana, jej życie przepojone jest cierpieniem i goryczą.
Tuła się po hotelach i wynajmowanych pracowniach, w których żyje jak kloszard, bo pieniądze wydaje na długo zanim je dostanie. Chronicznie bieduje, pożycza, zastawia obrazy, wyprzedaje garderobę. Jedną z jej wystaw komornik w całości zajmuje za długi. Pokazywana w galeriach Paryża, Wenecji, Padwy, Florencji, Brukseli, Amsterdamu, Sztokholmu, Kopenhagi, Buenos Aires i Nowego Jorku Stryjeńska ma permanentnie pustą kabzę, czyli, jak sama pisze, „zapadnie bezpieniężne”.
Jej życie to nieustanna ucieczka przed wierzycielami. Krakowskimi, warszawskimi, paryskimi, genewskimi, gdziekolwiek się zatrzymuje udaje się jej coś pożyczyć, zastawić, albo chociaż zostawić w dworcowej przechowalni bagażu. Nigdzie nie mieszka dłużej niż kilka lat. Zmienia miejsce nieprzerwanie, najpierw Kraków, Warszawa, Zakopane, potem głównie Genewa i Paryż.
Nie jest typem pacykary, cyzelującej każdą kreskę, jak mówi się o Boznańskiej. Charakteryzuje ją, jak sama pisze, „nieomylne chlaśnięcie pędzla”. Niemniej wprawnie posługuje się językiem. Ciętym jak brzytwa, celnym jak kusza Wilhelma Tella i naszpikowanym gombrowiczowskim słowotwórstwem.
Nie była za to mistrzynią relacji międzyludzkich. Nie układają jej się żadne związki. Może z wyjątkiem relacji z matką. Mając 26 lat wychodzi za swój ideał mężczyzny „blond włosy, kształt apolliński i błękitne reflektory”, który trzy lata po ślubie zamknie ją w psychiatryku. Drugi raz zrobi to krótko przed rozwodem, gdy Zocha odkryje jego zdrady. Zwiąże się potem jeszcze tylko raz z jednym podejrzanym indywiduum i zarazi się syfilisem od podróżnika Arkadego Fiedlera.
Nie można się nudzić jej życiem przedstawionym w tej książce. Nagłe zwroty akcji, absurdalne wybory i nieustanne rozterki. Zocha zrywa zawarte kontrakty, drze skończone prace, nie dotrzymuje terminów, biega z rewolwerem za mężem, straszy sztuczną szczęką klientów szwajcarskiego banku. Rodzinę składa w ofierze na ołtarzu sztuki, bo potrzebuje spokoju i skupienia w pracy. Matka trojga dzieci nie utrzymuje z nimi kontaktu do ich pełnoletności, a potem to one pomagają jej w utrzymaniu się na powierzchni.
Krytycy jej współcześni widzą w twórczości Stryjeńskiej wpływy secesji, gotyku i kubizmu. Sto lat później można ocenić, że to art deco z motywami krakowskiego folkloru i mitów pogańskich. Ale tak oryginalne, że Boznańska i Łempicka musiały pąsowieć z zazdrości.
Z obiema Stryjeńska miała coś wspólnego. Z Boznańską, wyszydzaną w pamiętnikach matroną, dzieliła mit biednej romantycznej artystki. Z doskonale ustawioną Łempicką, której w Paryżu nie widywała – młodzieńczą chłonność nowych trendów.
Na małej Zosi wgapionej w stroje wieśniaków na krakowskim targu, sztuka ludowa zrobiła ogromne wrażenie. Zobaczyła w niej czyste barwy, które stały się znakiem rozpoznawczym jej twórczości. „Nasze życie jest okropnie szare. […] W tym szarym świecie miasta i cywilizacji malarz nie może znaleźć barwy, której tak potrzebuje i tak szuka, jak muzyk melodii. Trzeba iść po tę barwę na wieś, bo kraje w których tej barwy jest jeszcze dużo, więc egzotyka, ta centrala światowa kolorów, są niestety zbyt daleko i dla nas niedostępne.” – tłumaczyła w wywiadzie w połowie lat trzydziestych.
Ale ani o Boznańskiej, ani o Łempickiej raczej nie można powiedzieć, że pchnęły sztukę naprzód, a o Stryjeńskiej można. Choć one nieprzerwanie są popularne w świecie, Zosze, w której niektórzy chcą widzieć polską Fridę Kahlo, odmawia się uznania. Stryjeńska umarła z takim poczuciem. Nawet rodacy nazywali ją „księżniczką polskiego malarstwa”. Czyli była jakaś inna królowa.
Nie ma bardziej narodowej artystki w polskiej historii od Stryjeńskiej. Lepiej nawet niż Szopen wypromowała nasz folklor na świecie. I co z tego ma?
Pierwszą monograficzną wystawę Stryjeńskiej pokazano w 2008 roku w Krakowie, pół wieku po tym jak wyjechała z kraju. Jej biografka, Maria Grońska wydała książkę o niej w 1991 roku, a cztery lata później – dwa tomy pamiętników Stryjeńskiej, które przeszły bez większego echa.
Czarne zapowiadało swoją biografię od miesięcy, niby podsycając napięcie, a tak naprawdę pewnie czekając na „dobrą zmianę”. Ale wydawnictwo Stasiuka zmarnowało swoją szansę zarobienia na wypromowaniu artystki, której sztuka napawa dumą każdego Polaka. Zamiast pięknego życiorysu romantycznej malarki wytrwale krzewiącej tradycje narodowe, wydali garść niewyparzonych bon motów wykolejonej i wyrodnej matki. A zamiast odkryć jej mniej znane obrazy, zamieścili peany piór żydowskich krytyków sztuki.
Póki nie powstanie poważna, bogato ilustrowana hagiografia Stryjeńskiej, jej wielbicielom dzieło Angeliki Kuźniar musi wystarczyć. To książka napisana z nerwem i niepokojem, który dobrze charakteryzuje życie Stryjeńskiej. Wyraźnie rysuje rozdartą wewnętrznie artystkę o niesamowitej energii twórczej, ale jej rysunków, poza najbardziej znanymi, nie pokazuje.
Niech tych kilka fotek znalezionych w sieci będzie zachętą do zainteresowania się sztuką Zofii Stryjeńskiej i zarazem erratą do „Diabli nadali”, książki którą przeczytać warto. Bo tak barwnej i żywej biografii nie doczekały się do dzisiaj sławne Olga Boznańska ani Tamara Łempicka.
Potret Stryjeńskiej na górze strony © Narodowe Archiwum Cyfrowe