Urzędnicy decydujący o urbanistyce i architekturze Rotterdamu postawili sobie siedzibę, która natychmiast znalazła się w przewodnikach dla koneserów architektury. Siedzibę, w której więcej powierzchni niż biura zajmują usługi i mieszkania. Ta innowacyjna konstrukcja jest de facto dokończeniem budynku, który powstał w latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku.
Terminem Stadstimmerhuis nazywano w średniowiecznej Holandii magazyny na materiały budowlane do wznoszenia obiektów publicznych, a później – dom z mieszkaniami i warsztatami miejskich architektów i cieśli (timmerman). Od piętnastego wieku, z krótką przerwą w latach czterdziestych, taki dom stoi w Rotterdamie przy Haagseveer, pomiędzy ratuszem miejskim, jednym z niewielu budynków, jakie ostały się w centrum po wojennych bombardowaniach miasta, a Kanałem Delfijskim, do którego od siedemnastego wieku wpływały promy z Hagi.
W miejscu zburzonego w 1940 roku „domu miejskich cieśli” siedem lat później miejscowa pracownia J.R.A. Koops zaprojektowała okazały czteropiętrowy gmach z wysokim handlowym parterem i reprezentacyjną fasadą głównego budynku zwróconą w stronę kanału. Z tyłu architekci wymyślili cztery prostopadłe skrzydła, a wejście główne osadzili między dwoma środkowymi, tak by wychodziło wprost na zabudowania magistratu. Do 1953 roku zbudowano tylko jedno skrzydło, od południa przy ulicy Meent, tworzące z budynkiem głównym literę L.
Dziedziniec stał niezabudowany przez dwie dekady, gdy domknięto go dość zwyczajnym blokiem biurowym. Tak zwyczajnym, że rozebranym w 2011 roku, by zrobić miejsce dla czegoś bardzo wyrafinowanego. Bo takiej siedziby oczekiwali dla siebie urzędnicy wydziałów budownictwa Rotterdamu.
Projekt rozbudowy swojej siedziby urzędnicy zlecili trzem miejscowym biurom, dobrze znanym na świecie: Mecanoo, Claus & Kaan i OMA oraz dwóm ze stolicy: SeARCH i Meyer & Van Schooten. I wybrali koncepcję, która najmniej podobała się mieszkańcom. Ale rotterdamczycy nie protestowali, bo mają zaufanie do swoich urzędników.
Do pomnika architektury, jakim w 2000 roku miasto ogłosiło Stadstimmerhuis, pracownia mistrza Rema Koolhaasa dokleiła Timmerhuis, który pewnie wkrótce do niego dołączy i w tej dziedzinie.
Pod kierunkiem partnera OMA Reiniera de Graafa, pracownia twórczo rozwinęła projekt architektów z połowy zeszłego wieku. Zamiast wymyślonych wtedy poprzecznych skrzydeł zintegrowanych z budynkiem, zaproponowała nieregularną bryłę przyklejoną do niego tylko miejscami. Na dole przywiera do dwóch z trzech pierwotnie zaplanowanych wejść, a im wyżej, tym bliżej, aż do czwartej kondygnacji przywierającej całą sobą. Potem budynek rozpikslowuje się w dwie wieże wystawiające się na słońce ponad dachami okolicznych domów.
Stalowy szkielet jednym kojarzy się z lewitującą nad ziemią chmurą, innym przypomina dwa świerki stykające się rozłożystymi gałęziami biur. Wokół pni są miejsca, gdzie można się spotkać i posilić, a szczyty, wystające ponad okolicę, obiecują widoki i światło przez cały dzień, podczas gdy same są w kolorze nieba nad Rotterdamem.
Dwa kratownicowe słupy dźwigają szesnaście pięter budynku i uznanie konstruktorów. To nie tylko niezwykle wydajna i stosunkowo prosta w montażu struktura, ale w dodatku modyfikowalna. Jest w zamyśle jak tokijski kapsułowy wieżowiec Kenzo Tange, pozwalający na odejmowanie lub dodawanie pojedynczych modułów. Na niższych piętrach Timmerhius handel i gastronomia mogą wypierać biura lub odwrotnie, a na wyższych mieszkańcy – rozbudowywać lub zmniejszać swoje apartamenty.
Trzy tysiące euro za metr kwadratowy to górny pułap cen na rynku mieszkań w centrum Rotterdamu. Mimo to wszystkie 84 lokale sprzedały się jeszcze przed oficjalnym otwarciem. Słynny Markthall dłuta MVRDV, otwarty rok temu kilkaset metrów dalej, nie mógł pochwalić się takimi wynikami. Tam mieszkania były duże i bardzo duże (od prawie stu do trzystu metrów), tu są nawet większe, ale zaczynają się już od 54 metrów, plan każdego jest indywidualny i jest ich trzy razy mniej. Pewnie dlatego Timmerhuis rozszedł się na pniu.
Tu, tak samo jak w Hali targowej, miejscy urzędnicy określili, jaka część mieszkań ma być na sprzedaż, a jaka na wynajem. Normalnie bunt się budzi w człowieku, jak ktoś mu coś każe. Ale kiedy inwestycja zyskuje na wartości jeszcze przed oddaniem do użytku całego obiektu, to nikt nie ma ochoty dyskutować z urzędnikami.
Miejscy inżynierowie wprowadzając się do budynku poczuli się jak pracownicy holenderskich korporacji. Bardziej niż poważny urząd ich nowe miejsce pracy przypomina biurowiec producenta ciuchów. Jak np. siedzibę G-Star w Amsterdamie zbudowaną w zeszłym roku według projektu OMA. Timmerhuis jest tak samo przesycony ideami modernizmu. Stalowa konstrukcja proponuje podziały we wnętrzach, ale że jest ażurowa, nie narzuca ich. Kurtynowe przesłony, jak u Miesa van Rohe z 1927 roku oddzielają otwartą przestrzeń biur od miejsc intymnych.
Modne też są wprowadzane tu zasady pracy. Żaden z 1800 zatrudnionych nie ma tu swojego biurka, których jest 1200. Takie reguły wdraża coraz więcej holenderskich firm i wszystkie urzędy.
W innych biurach, żeby zająć miejsce musisz je sobie zarezerwować. Tu panuje zasada, kto pierwszy ten lepszy. Zdaniem sąsiadów Belgów, Holendrzy nie wyrywają sobie rękawów w pracy, więc nie można się spodziewać, że przyjdą godzinę wcześniej, żeby zająć lepsze miejsce. Ale nie ma się po co spieszyć, biuro i tak nigdy się nie zapełnia, bo część pracowników robi na cząstkę etatu, albo w domu.
Europa Zachodnia uznała to za standard, bo obliczyła, że tak jest efektywniej. To znaczy firmy komercyjne przekonały, że to praktyczniejsze, a rządy wprowadziły. W Polsce nadal mamy folwarki gabinetów prezesów i dyrektorów otoczone izbami pańszczyźnianych chłopów. Pewnie dlatego niektórym tamtejszym firmom trudno jest się u nas odnaleźć.
Od Meent, która ma charakter handlowego deptaku, odchodzi jeszcze spokojniejsza ulica Czerwonego Piasku. Ten narożnik tworzy nową pierzeję Rodezand. Fasada Timmerhuis jest spokojnie gładka aż do wysokości, którą da się objąć wzrokiem, dokładnie tak jak okolicznych domów. Dopiero od czwartego piętra gdzieś w głębi budynku bryła wyrasta powyżej fasady, trochę jak wieże pobliskiego ratusza.
Witryny z zaokrąglonych szyb sięgają najwyżej połowy ściany. Przechodnie i rowerzyści widzieć będą przez nie stoliki knajp, półki sklepów i zajęcia w instytucjach kultury i rozrywki, dotowanych przez miasto. Wprowadzą się najdalej za dwa miesiące. Museum Rotterdam, ważniejsze dla mieszkańców niż turystów, otworzy się ostatnie.
Wtedy też mieszkania będą już zajęte. W innej części świata wartość inwestycji mogłyby zaniżyć windy głęboko schowane w pionach wież tak, by zmuszać użytkowników do zachowań prozdrowotnych, ale Holendrzy mają je dawno wpojone.
Jeśli zbudowany na rachitycznej stalowej konstrukcji gmach będzie żył całą dobę, to nikt urzędników miejskich nie rozliczy z tego, że mieszkańcom podobały się zupełnie inne projekty.